Aladdin (2019)
Lubię Guya Ritchiego. Jest jednym z tych nielicznych reżyserów, którzy nigdy mnie nie rozczarowali. I po obejrzeniu "Aladyna" wciąż tak uważam. Choć jednocześnie jest to dla mnie jego najsłabszy film, obok "Revolvera".
Ritchie stworzył bardzo solidną filmową baśń. O Aladynie i Dżasminie opowiedział "po bożemu". Swój własny styl ledwie przemycając tu i ówdzie, trzymając się raczej klasycznego wzorca disnejowskiej produkcji. Brakuje mu więc sporo do Jamesa Gunna (w "Strażnikach Galaktyki") i Taiki Waititiego (w "Thorze: Ragnarok"). Ale nie okazał się być też złym człowiekiem do tej roboty, jak chociażby Lasse Hallström (w "Dziadku do orzechów i czterech królestwach").
"Aladyna" oglądałem z przyjemnością. Mena Massoud i Naomi Scott tworzą uroczą parę, więc chętnie wciągnąłem się w opowieść o ich miłości. Moje obawy co do Willa Smitha też okazały się płonne. Nawet jego niebieski kolor zupełnie mi nie przeszkadzał, co po zwiastunach wcale nie było takie pewne. Jednak nie ma w tej wersji niczego, co mogłoby przykuć moją uwagę, co wybiłoby się na tyle, by pozostało na dłużej w mojej pamięci. Szczerze, to sądzę, że za parę lat lepiej będę wspominał francuskie "Nowe przygody Aladyna" od widowiska Ritchiego (chociażby ze względu na scenę wejścia "księcia" - wolę hip-hopowo-bollywoodzki numer muzyczny przygotowany przez Francuzów niż klasyczny utwór broadwayowski, jakim uraczyli mnie Amerykanie).
A skoro już mowa o muzyce, to jest ona moim zdaniem piętą achillesową całego przedsięwzięcia. Po pierwsze uważam za katastrofalny błąd, że twórcy zdecydowali się na tak bardzo klasyczną formę anglosaskiego musicalu. Bardzo gryzie się to z faktem, że mamy mocno rasowo urozmaiconą obsadę, a scenografie i kostiumy swój baśniowy wygląd zawdzięczają podrasowanym wyobrażeniom białych o kulturze bliskiego i środkowego Wschodu. Robiło to na mnie dość nieprzyjemne wrażenie. Podczas seansu pojawiła się u mnie nawet myśl, że jest to mimo wszystko bardzo rasistowski film. Przypominało mi to zachowania XVIII- i XIX-wiecznych elit brytyjskich czy francuskich, które Indian czy Afrykańczyków "cywilizowały" ubierając w typowe dla białych stroje. Praktycznie nie ma w warstwie muzycznej żadnych nie-białych akcentów.
Po drugie muzycznie film jest tak bardzo klasyczny, że w zasadzie pozbawiony został własnego wyrazu. Są trzy piosenki, które mi się w miarę podobały. Ale wyłącznie w partiach wokalnych, ponieważ towarzysząca im muzyka jest orkiestrową papką. Miejscami wydawało mi się, że lepiej wyszłoby utworom, gdyby śpiewane były a cappella. Tym bardziej, że Naomi Scott ma świetny głos, a i Mena Massoud jest pod tym względem niczego sobie.
Ocena: 6
Ritchie stworzył bardzo solidną filmową baśń. O Aladynie i Dżasminie opowiedział "po bożemu". Swój własny styl ledwie przemycając tu i ówdzie, trzymając się raczej klasycznego wzorca disnejowskiej produkcji. Brakuje mu więc sporo do Jamesa Gunna (w "Strażnikach Galaktyki") i Taiki Waititiego (w "Thorze: Ragnarok"). Ale nie okazał się być też złym człowiekiem do tej roboty, jak chociażby Lasse Hallström (w "Dziadku do orzechów i czterech królestwach").
"Aladyna" oglądałem z przyjemnością. Mena Massoud i Naomi Scott tworzą uroczą parę, więc chętnie wciągnąłem się w opowieść o ich miłości. Moje obawy co do Willa Smitha też okazały się płonne. Nawet jego niebieski kolor zupełnie mi nie przeszkadzał, co po zwiastunach wcale nie było takie pewne. Jednak nie ma w tej wersji niczego, co mogłoby przykuć moją uwagę, co wybiłoby się na tyle, by pozostało na dłużej w mojej pamięci. Szczerze, to sądzę, że za parę lat lepiej będę wspominał francuskie "Nowe przygody Aladyna" od widowiska Ritchiego (chociażby ze względu na scenę wejścia "księcia" - wolę hip-hopowo-bollywoodzki numer muzyczny przygotowany przez Francuzów niż klasyczny utwór broadwayowski, jakim uraczyli mnie Amerykanie).
A skoro już mowa o muzyce, to jest ona moim zdaniem piętą achillesową całego przedsięwzięcia. Po pierwsze uważam za katastrofalny błąd, że twórcy zdecydowali się na tak bardzo klasyczną formę anglosaskiego musicalu. Bardzo gryzie się to z faktem, że mamy mocno rasowo urozmaiconą obsadę, a scenografie i kostiumy swój baśniowy wygląd zawdzięczają podrasowanym wyobrażeniom białych o kulturze bliskiego i środkowego Wschodu. Robiło to na mnie dość nieprzyjemne wrażenie. Podczas seansu pojawiła się u mnie nawet myśl, że jest to mimo wszystko bardzo rasistowski film. Przypominało mi to zachowania XVIII- i XIX-wiecznych elit brytyjskich czy francuskich, które Indian czy Afrykańczyków "cywilizowały" ubierając w typowe dla białych stroje. Praktycznie nie ma w warstwie muzycznej żadnych nie-białych akcentów.
Po drugie muzycznie film jest tak bardzo klasyczny, że w zasadzie pozbawiony został własnego wyrazu. Są trzy piosenki, które mi się w miarę podobały. Ale wyłącznie w partiach wokalnych, ponieważ towarzysząca im muzyka jest orkiestrową papką. Miejscami wydawało mi się, że lepiej wyszłoby utworom, gdyby śpiewane były a cappella. Tym bardziej, że Naomi Scott ma świetny głos, a i Mena Massoud jest pod tym względem niczego sobie.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz