Dolce fine giornata (2019)
Sam sobie jestem winien. W końcu dobrze wiem, że najczęściej filmy polskich twórców nie przypadają mi do gustu. A jednak uznałem, że skoro jest to międzynarodowa produkcja, że skoro Janda została zauważona w Sundance, to może "Słodki koniec dnia" mnie pozytywnie zaskoczy. Niestety, tak się nie stało. Choć przyznaję, Borcuch całkiem długo trzymał artystyczną pretensjonalność na krótkiej smyczy. Kiedy jednak dał jej wolną rękę, to otrzymałem szokujący popis niezdarności w operowaniu alegoriami i symbolami.
"Słodki koniec dnia" od samego początku nie wybijał się ponad przeciętność. Szybko można się było zorientować, że ten sam scenariusz w rękach Hanekego lub Farhadiego zostałby przekuty w dzieło fascynujące intelektualnie i emocjonalnie. U Borcucha daje się zauważyć błędne rozłożenie akcentów. Bohaterowie i ich przeżycia pełnią służebną rolę wobec tego, co reżyser chce przekazać. Czym marnuje potencjał zarówno postaci jak i aktorów. Borcuch powinien był skupić się na ludziach, na artystce bezradnej wobec mitu swojej własnej osoby jak i rzeczywistości, która przerasta możliwości akceptacji. Powinien był pozwolić wybrzmieć relacjom bohaterki z mężem, córką, kochankiem. Cierpliwie, drobnymi kroczkami odsłaniać głębsze znaczenie swojej opowieści. A tak naprawdę, to powinien był zapomnieć, o tym, co chce przekazać, bez zapominania. To znaczy sprawić, żeby widz poprzez kontemplację scenek rodzajowych sam doszedł do wniosków, o które chodziło reżyserowi. Borcuch woli jednak wszystko wykładać w sposób dosadny i nie pozostawiający widzowi najmniejszej swobody w tym, na czym ma skupiać swoją uwagę.
To byłem jednak w stanie, do pewnego stopnia, zignorować. A to dlatego, że Janda rzeczywiście gra dobrze, a wykonanie nie szwankuje. Niestety finał psuje wszystko. Choć nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony. Co prawda, kiedy na początku została wspomniana instalacja artystyczna, to nie zwróciłem na nią uwagę. Dopiero później, kiedy bohaterka sama się jej przygląda, zapaliła mi się w głowie czerwona lampka alarmowa. Ponieważ jednak "Słodki koniec dnia" wciąż sprawiał wrażenie solidnego symulatora kina artystycznego, to nie chciałem wierzyć w to, że Borcuch mógłby pozwolić sobie na takie zakończenie. Było dla mnie nie do pomyślenia, że twórca z artystycznymi ambicjami chciałby pójść na łatwiznę i puentować przy użyciu najbardziej banalnej z możliwych symboliki. A jednak właśnie tę drogę wybrał reżyser. Mogłem więc tylko złapać się za głowę i z niesmakiem patrzyć na to, jak sabotuje swoje własne dzieło.
Ocena: 4
"Słodki koniec dnia" od samego początku nie wybijał się ponad przeciętność. Szybko można się było zorientować, że ten sam scenariusz w rękach Hanekego lub Farhadiego zostałby przekuty w dzieło fascynujące intelektualnie i emocjonalnie. U Borcucha daje się zauważyć błędne rozłożenie akcentów. Bohaterowie i ich przeżycia pełnią służebną rolę wobec tego, co reżyser chce przekazać. Czym marnuje potencjał zarówno postaci jak i aktorów. Borcuch powinien był skupić się na ludziach, na artystce bezradnej wobec mitu swojej własnej osoby jak i rzeczywistości, która przerasta możliwości akceptacji. Powinien był pozwolić wybrzmieć relacjom bohaterki z mężem, córką, kochankiem. Cierpliwie, drobnymi kroczkami odsłaniać głębsze znaczenie swojej opowieści. A tak naprawdę, to powinien był zapomnieć, o tym, co chce przekazać, bez zapominania. To znaczy sprawić, żeby widz poprzez kontemplację scenek rodzajowych sam doszedł do wniosków, o które chodziło reżyserowi. Borcuch woli jednak wszystko wykładać w sposób dosadny i nie pozostawiający widzowi najmniejszej swobody w tym, na czym ma skupiać swoją uwagę.
To byłem jednak w stanie, do pewnego stopnia, zignorować. A to dlatego, że Janda rzeczywiście gra dobrze, a wykonanie nie szwankuje. Niestety finał psuje wszystko. Choć nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony. Co prawda, kiedy na początku została wspomniana instalacja artystyczna, to nie zwróciłem na nią uwagę. Dopiero później, kiedy bohaterka sama się jej przygląda, zapaliła mi się w głowie czerwona lampka alarmowa. Ponieważ jednak "Słodki koniec dnia" wciąż sprawiał wrażenie solidnego symulatora kina artystycznego, to nie chciałem wierzyć w to, że Borcuch mógłby pozwolić sobie na takie zakończenie. Było dla mnie nie do pomyślenia, że twórca z artystycznymi ambicjami chciałby pójść na łatwiznę i puentować przy użyciu najbardziej banalnej z możliwych symboliki. A jednak właśnie tę drogę wybrał reżyser. Mogłem więc tylko złapać się za głowę i z niesmakiem patrzyć na to, jak sabotuje swoje własne dzieło.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz