Tolkien (2019)
"Tolkien" jest kolejnym przykładem bezsilności twórców próbujących swych sił w kinie biograficznym. Pod wieloma względami jest to bowiem film naprawdę udany. Podobała mi się muzyka Thomasa Newmana. Obraz robi też bardzo dobre wrażenie od strony wizualnej. Ale te elementy są niczym bezcenne bombki zawieszone na uschniętej choince.
Gdyby nie tytuł, można byłoby mieć wątpliwości, o kim opowiada film. Zaprezentowana historia składa się bowiem w większości ze scen, które do znudzenia powtarzane są we wszystkich biografiach. Sam Nicholas Hoult mógł mieć spore problemy z zapamiętaniem, kogo gra: Tolkiena czy też Salingera, biorąc pod uwagę, jak wiele podobieństw jest między "Tolkienem" a "Zbuntowanym w zbożu" (szczególnie jeśli chodzi o potraktowanie tematu koszmaru wojny i jego wpływu na twórczość obu pisarzy). Z kolei reżyser, Dome Karukoski, chwilami przemyca rzeczy, które spokojnie mogłyby się znaleźć w "Tom of Finland" (postać Geoffreya Smitha).
Co prawda Fin postarał się, by w filmie znalazło się sporo aluzji do twórczości literackiej i naukowej Tolkiena. Ci jednak, którzy sięgali po rzeczy publikowane przez syna pisarza, Christophera, z trudem będą w stanie zobaczyć w postaci granej przez Houlta twórcę "Silmarillionu" i "Władcy Pierścieni". Wiele z rzeczy definiujących pisarza zostało pokazanych w sposób toporny, przyklejonych raczej jako łatka, niż stanowiące integralną część jednostki jaką był Tolkien.
Mowa jest więc o fascynacji pisarza językami, w szczególności fińskim. Ale reżyser nawet nie spróbował pokazać, skąd się ta fascynacja wzięła. Samo powiedzenie, że w dzieciństwie uczyła go w domu matka, to jednak zdecydowanie za mało (w końcu ile matek uczy swoje dzieci fińskiego?).
Reżyser często i gęsto odwołuje się do świata stworzonego przez Tolkiena, ale spłyca go sprowadzając do reakcji na traumę wojenną, wyrazu miłości lub też ekspresji więzów przyjaźni. Nie ma tu jednak miejsca na zastanowienie się nad tym, dlaczego Tolkien z taką obsesją tworzył prywatną mitologię, dlaczego sięgnął po smoki, elfy, czary-mary, które raczej nie kojarzą się z osobą statecznego profesora cenionej uczelni.
Słabiutko wygląda też wątek wiary Tolkiena, która przecież odegrała znaczącą rolę w kształtowaniu Ardy, w szczególności wizji stworzenia i upadku pierwszego z Valarów. Postać księdza niby odgrywa znaczącą rolę w życiu bohatera, ale poza ostatnią sceną nie ma nic, co sugerowałoby, że miał on wpływ na rozwój duchowy Tolkiena.
Słowem, nie ma w "Tolkienie" niczego, co czyniłoby z opowiadanej historii rzecz osobistą i odnoszącą się wyłącznie do pisarza. Ale film został na tyle sprawnie zrealizowany, że kiedy porzuci się oczekiwania, że zaprezentowany zostanie nam portret twórcy "Władcy Pierścieni", to można czerpać z seansu całkiem sporo przyjemności.
Ocena: 5
Gdyby nie tytuł, można byłoby mieć wątpliwości, o kim opowiada film. Zaprezentowana historia składa się bowiem w większości ze scen, które do znudzenia powtarzane są we wszystkich biografiach. Sam Nicholas Hoult mógł mieć spore problemy z zapamiętaniem, kogo gra: Tolkiena czy też Salingera, biorąc pod uwagę, jak wiele podobieństw jest między "Tolkienem" a "Zbuntowanym w zbożu" (szczególnie jeśli chodzi o potraktowanie tematu koszmaru wojny i jego wpływu na twórczość obu pisarzy). Z kolei reżyser, Dome Karukoski, chwilami przemyca rzeczy, które spokojnie mogłyby się znaleźć w "Tom of Finland" (postać Geoffreya Smitha).
Co prawda Fin postarał się, by w filmie znalazło się sporo aluzji do twórczości literackiej i naukowej Tolkiena. Ci jednak, którzy sięgali po rzeczy publikowane przez syna pisarza, Christophera, z trudem będą w stanie zobaczyć w postaci granej przez Houlta twórcę "Silmarillionu" i "Władcy Pierścieni". Wiele z rzeczy definiujących pisarza zostało pokazanych w sposób toporny, przyklejonych raczej jako łatka, niż stanowiące integralną część jednostki jaką był Tolkien.
Mowa jest więc o fascynacji pisarza językami, w szczególności fińskim. Ale reżyser nawet nie spróbował pokazać, skąd się ta fascynacja wzięła. Samo powiedzenie, że w dzieciństwie uczyła go w domu matka, to jednak zdecydowanie za mało (w końcu ile matek uczy swoje dzieci fińskiego?).
Reżyser często i gęsto odwołuje się do świata stworzonego przez Tolkiena, ale spłyca go sprowadzając do reakcji na traumę wojenną, wyrazu miłości lub też ekspresji więzów przyjaźni. Nie ma tu jednak miejsca na zastanowienie się nad tym, dlaczego Tolkien z taką obsesją tworzył prywatną mitologię, dlaczego sięgnął po smoki, elfy, czary-mary, które raczej nie kojarzą się z osobą statecznego profesora cenionej uczelni.
Słabiutko wygląda też wątek wiary Tolkiena, która przecież odegrała znaczącą rolę w kształtowaniu Ardy, w szczególności wizji stworzenia i upadku pierwszego z Valarów. Postać księdza niby odgrywa znaczącą rolę w życiu bohatera, ale poza ostatnią sceną nie ma nic, co sugerowałoby, że miał on wpływ na rozwój duchowy Tolkiena.
Słowem, nie ma w "Tolkienie" niczego, co czyniłoby z opowiadanej historii rzecz osobistą i odnoszącą się wyłącznie do pisarza. Ale film został na tyle sprawnie zrealizowany, że kiedy porzuci się oczekiwania, że zaprezentowany zostanie nam portret twórcy "Władcy Pierścieni", to można czerpać z seansu całkiem sporo przyjemności.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz