Dolemite Is My Name (2019)
Cóż za miła niespodzianka! Jest to chyba najlepsza produkcja Netfliksa, jaką oglądałem od czasu "Romy". To kino pełne pasji, energii, świetnego Eddiego Murphy'ego, dobrze skrojonego scenariusza i właściwie poprowadzonej reżyserii. Film szybko wciąga i do samego końca nie bawi. To doskonała rozrywka, rzecz lekka, z której jednak da się wycisnąć coś extra.
Choć "Nazywam się Dolemite" inspirowane jest prawdziwą historią powstania niezwykle kasowego przed laty filmu, to równie dobrze może to być historia jego gwiazdy Eddiego Murphy'ego. Jest to bowiem opowieść o podążaniu za marzeniami, o dawaniu z siebie wszystko, wbrew temu, co mówi świat. To opowieść o pasji, która pcha ludzi do przekraczania niemożliwego. To film o miłości do sztuki dla niej samej, dla procesu, dla wspólnoty z innymi osobami, z którymi współtworzy się cudeńka. To opowieść o kompleksach, za sprawą których można stać się nieśmiertelnymi.
Obraz Brewera przywodzi na myśl "Disaster Artists" i "Niesamowita Marguerite". Tematycznie bliżej mu do tego pierwszego, w końcu "Dolemite" było niemiłosiernie zjechane przez krytykę, podobnie jak "The Room". Treściowo więcej łączy go z francuskim filmem. Miesza bowiem ciekawe spostrzeżenia z czysto komediowymi elementami tworząc kolorowy zawrót głowy.
Oczywiście niekwestionowaną gwiazdą jest Eddie Murphy. Facet jest niczym kot, ma dziewięć filmowych żyć. Już kilka razy zaliczał comeback, by potem wszystko roztrwonić. Tu znów przypomniał, że jest świetnym komikiem i równie dobrym aktorem dramatycznym. W obu żywiołach, jeśli tylko materiał jest odpowiedni, czuje się jak ryba w wodzie. Nie zdziwię się, jeśli uda mu się zdobyć nominację do Oscara (choć konkurencję ma sporą). Może zagrał tu tak dobrze, bo też w zasadzie filmowy Rudy z powodzeniem mógłby być jego alter ego - gość, który doznał wiele porażek, któremu nie raz mówiono, że mu się nie uda, a jednak uparcie trwał przy swoim, aż odniósł jeden sukces, potem kolejny.
Do tego wszystkiego "Nazywam się Dolemite" ma bardzo fajną ścieżkę muzyczną. Film jest też świetnie zmontowany, dzięki czemu trzyma cały czas mocne tempo, nie pozwalając, by widz choćby na chwilę stracił nim zainteresowanie.
Nie obyło się oczywiście bez wad. Niektóre elementy potraktowano zbyt ciężką ręką (wątek reprezentacji w kinie takich kobiet jak Lady Reed). Trochę szkoda też, że więcej powagi jest w pierwszej części filmu, a brakuje jej trochę w drugiej. W sumie są to jednak drobnostki, które nikomu nie powinny przeszkodzić w cieszeniu się tym "Nazywam się Dolemite".
Ocena: 7
Choć "Nazywam się Dolemite" inspirowane jest prawdziwą historią powstania niezwykle kasowego przed laty filmu, to równie dobrze może to być historia jego gwiazdy Eddiego Murphy'ego. Jest to bowiem opowieść o podążaniu za marzeniami, o dawaniu z siebie wszystko, wbrew temu, co mówi świat. To opowieść o pasji, która pcha ludzi do przekraczania niemożliwego. To film o miłości do sztuki dla niej samej, dla procesu, dla wspólnoty z innymi osobami, z którymi współtworzy się cudeńka. To opowieść o kompleksach, za sprawą których można stać się nieśmiertelnymi.
Obraz Brewera przywodzi na myśl "Disaster Artists" i "Niesamowita Marguerite". Tematycznie bliżej mu do tego pierwszego, w końcu "Dolemite" było niemiłosiernie zjechane przez krytykę, podobnie jak "The Room". Treściowo więcej łączy go z francuskim filmem. Miesza bowiem ciekawe spostrzeżenia z czysto komediowymi elementami tworząc kolorowy zawrót głowy.
Oczywiście niekwestionowaną gwiazdą jest Eddie Murphy. Facet jest niczym kot, ma dziewięć filmowych żyć. Już kilka razy zaliczał comeback, by potem wszystko roztrwonić. Tu znów przypomniał, że jest świetnym komikiem i równie dobrym aktorem dramatycznym. W obu żywiołach, jeśli tylko materiał jest odpowiedni, czuje się jak ryba w wodzie. Nie zdziwię się, jeśli uda mu się zdobyć nominację do Oscara (choć konkurencję ma sporą). Może zagrał tu tak dobrze, bo też w zasadzie filmowy Rudy z powodzeniem mógłby być jego alter ego - gość, który doznał wiele porażek, któremu nie raz mówiono, że mu się nie uda, a jednak uparcie trwał przy swoim, aż odniósł jeden sukces, potem kolejny.
Do tego wszystkiego "Nazywam się Dolemite" ma bardzo fajną ścieżkę muzyczną. Film jest też świetnie zmontowany, dzięki czemu trzyma cały czas mocne tempo, nie pozwalając, by widz choćby na chwilę stracił nim zainteresowanie.
Nie obyło się oczywiście bez wad. Niektóre elementy potraktowano zbyt ciężką ręką (wątek reprezentacji w kinie takich kobiet jak Lady Reed). Trochę szkoda też, że więcej powagi jest w pierwszej części filmu, a brakuje jej trochę w drugiej. W sumie są to jednak drobnostki, które nikomu nie powinny przeszkodzić w cieszeniu się tym "Nazywam się Dolemite".
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz