Dune: Part One (2021)
Jeśli Denis Villeneuve chciałby zasłużyć na miano wizjonera kina, to "Diuną" się do tego nie przybliżył. Trudno jest mi sobie wyobrazić coś bardzie pozbawionego inwencji twórczej od tego, co zostało tu zaprezentowane.
Villeneuve do serca wziął sobie termin "space opera". Jego film to monumentalne przedstawienie. Rozmach wizualny jest niesamowity. Reżyser zadbał o stronę estetyczną, jak również o wrażenia audio. Do tego powolne tempo ma sprawić, by widz delektował się każdym elementem opowieści. "Diuna" to w rękach Kanadyjczyka kosmiczne widowisko i takim też je uczynił. Tyle tylko, że język obrazów i dźwięków, z którego korzysta Villeneuve, nie jest niczym nowym. Stosuje te same sztuczki co Kurzel w "Makbecie" i Lowery w "Zielonym Rycerzu". Zmieniły się tylko scenografie: średniowiecze stało sięodległą przyszłością, a leśne alegorie zastąpione zostały przez bezkresne diuny i monumentalne bryły architektoniczne.
Villeneuve sprawnie posługuje się tym językiem, więc nie męczy jak Kurzel. W jego opowieści jest pewna hipnotyczna moc, która sprawiła, że wciągnąłem się, choć przecież nie ma tu co wciągać. Bo Kanadyjczyk poza wrażeniami zmysłowymi nie oferuje widzom nic. "Diuna" nie jest przypowieścią o wyrafinowanych grach politycznych, intrygach i planach. Reżyser ma na tyle przyzwoitości, by zwrócić uwagę widzów na te aspekty, ale poza wspomnieniem o planach Bene Gesserit, Imperatora, Harkonnenów nic więcej w filmie się nie znalazło. Trzeba na słowo wierzyć, że ród Atrydów był tak potężny, że Imperator znanego kosmosu się ich obawiał. W filmie nie prowadzą żadnej gry (poza skontaktowaniem się z Fremenami), są biernymi pionkami w cudzych rozgrywkach.
Villeneuve nadaje "Diunie" formę medytacji. Ale nie sposób odgadnąć, nad czym medytuje. Z całą pewnością nie nad losem Paula. Nie ma tu mowy o przemianie duchowej, o emancypacji i upodmiotowieniu. Reżyser niemal w ogóle pomija to, kim jest Paul - owocem zdrady i produktem wielowiekowej eugeniki. Nie skupia się też na egzystencjalnej drodze, jaką przemierza Paul od naiwnego chłopca, który nie rozumiem, kim jest (lub może być), po człowieka rozumiejącego swoją rolę, ale walczącego z przeznaczeniem. Choć w dialogach pojawiają się zdania, które sugerują, że reżyser wie o tych aspektach fabuły literackiego pierwowzoru. Paul jest w filmowej "Diunie" wyłącznie punktem skupiającym uwagę widzów i wyznaczającym linię narracyjną, którą Villeneuve może obudować pięknymi ujęciami i ozdobić bombastyczną muzyką Zimmera.
"Diuna" jest więc ładnym filmem, ale przerażająco pustym. Być może wraz z drugą częścią będzie się lepiej prezentować. Samodzielnie nie jest to rzecz, która mogłaby wzbudzać mój zachwyt.
Ocena: 6
Villeneuve do serca wziął sobie termin "space opera". Jego film to monumentalne przedstawienie. Rozmach wizualny jest niesamowity. Reżyser zadbał o stronę estetyczną, jak również o wrażenia audio. Do tego powolne tempo ma sprawić, by widz delektował się każdym elementem opowieści. "Diuna" to w rękach Kanadyjczyka kosmiczne widowisko i takim też je uczynił. Tyle tylko, że język obrazów i dźwięków, z którego korzysta Villeneuve, nie jest niczym nowym. Stosuje te same sztuczki co Kurzel w "Makbecie" i Lowery w "Zielonym Rycerzu". Zmieniły się tylko scenografie: średniowiecze stało sięodległą przyszłością, a leśne alegorie zastąpione zostały przez bezkresne diuny i monumentalne bryły architektoniczne.
Villeneuve sprawnie posługuje się tym językiem, więc nie męczy jak Kurzel. W jego opowieści jest pewna hipnotyczna moc, która sprawiła, że wciągnąłem się, choć przecież nie ma tu co wciągać. Bo Kanadyjczyk poza wrażeniami zmysłowymi nie oferuje widzom nic. "Diuna" nie jest przypowieścią o wyrafinowanych grach politycznych, intrygach i planach. Reżyser ma na tyle przyzwoitości, by zwrócić uwagę widzów na te aspekty, ale poza wspomnieniem o planach Bene Gesserit, Imperatora, Harkonnenów nic więcej w filmie się nie znalazło. Trzeba na słowo wierzyć, że ród Atrydów był tak potężny, że Imperator znanego kosmosu się ich obawiał. W filmie nie prowadzą żadnej gry (poza skontaktowaniem się z Fremenami), są biernymi pionkami w cudzych rozgrywkach.
Villeneuve nadaje "Diunie" formę medytacji. Ale nie sposób odgadnąć, nad czym medytuje. Z całą pewnością nie nad losem Paula. Nie ma tu mowy o przemianie duchowej, o emancypacji i upodmiotowieniu. Reżyser niemal w ogóle pomija to, kim jest Paul - owocem zdrady i produktem wielowiekowej eugeniki. Nie skupia się też na egzystencjalnej drodze, jaką przemierza Paul od naiwnego chłopca, który nie rozumiem, kim jest (lub może być), po człowieka rozumiejącego swoją rolę, ale walczącego z przeznaczeniem. Choć w dialogach pojawiają się zdania, które sugerują, że reżyser wie o tych aspektach fabuły literackiego pierwowzoru. Paul jest w filmowej "Diunie" wyłącznie punktem skupiającym uwagę widzów i wyznaczającym linię narracyjną, którą Villeneuve może obudować pięknymi ujęciami i ozdobić bombastyczną muzyką Zimmera.
"Diuna" jest więc ładnym filmem, ale przerażająco pustym. Być może wraz z drugą częścią będzie się lepiej prezentować. Samodzielnie nie jest to rzecz, która mogłaby wzbudzać mój zachwyt.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz