Belfast (2021)
Lata 60., Irlandia Północna. W regionie nie dzieje się najlepiej, co najbardziej widoczne jest w Belfaście, w dzielnicy, w której do niedawna katolicy i protestanci żyli w zgodzie. Niestety, była to egzystencja na kredyt (jak zresztą we wszystkim innym, biorąc pod uwagę to, jak trudno jest dostać dobrą płacę). Nadszedł czas, w którym bycie neutralnym nie jest już praktyczną opcją. Mieszkańcy nie chcieli się zdeklarować, więc inni zrobili to za nich. Kłopoty przybyły wraz z protestanckimi bojówkami...
Konflikt religijny jest jednak tłem "Belfastu". Na pierwszym planie mamy historię Buddy'ego, dorastającego chłopaka, który właśnie doświadcza pierwszej miłości, odkrywa magię kina i obserwuje napięcia w swojej rodzinie. Buddy to alter ego reżysera. Branagh zabiera nas do czasów swojego dzieciństwa i opowiada o tym, co sam doświadczył.
"Belfast" to kino nostalgii pełną gębą. Branagh tworzy wypraną z kolorów, ale nie z emocji i magii, opowieść o tym, że chaos na świecie jest tylko echem dla chłopca, który dorasta, który wielu rzeczy dopiero się uczy, który łatwo ulega wpływom, ale nie zawsze przyjmuje udzielane mu przez życie lekcje w taki sposób, w jaki "powinien".
Ten film to inscenizacja. Branagh nie ucieka od niej, lecz czyni z niej główny punkt swojej opowieści. Stąd kolory pojawiają się w filmie, choć w dość specyficznych momentach. Stąd cała ulica wygląda jak rekonstrukcja w hali wielkiego studia filmowego. Jest w tym coś z "Dogville", choć Branagh nie jest aż tak ostentacyjny w swych inscenizacjach.
Ta sztuczność mnie czasami uwierała. Nuta nostalgii była zbyt dominująca. Osobiście wolałbym jednak coś bardziej zrównoważonego (podczas seansu od razu przypomniała mi się "Machuca"). Mimo to jest w tym filmie sporo humoru i uczuć. A także świetnego aktorstwa. Nawet Dornan bez brody dał radę, co do tej pory chyba mu się nie zdarzyło.
"Belfast" to zdecydowanie najlepszy film Branagha od ponad dekady. I szkoda, że cieniem na jego artystycznym comebacku zapewne położy się nakręcony wcześniej, ale wciąż nie wprowadzony do kin, film "Śmierć na Nilu".
Ocena: 7
Konflikt religijny jest jednak tłem "Belfastu". Na pierwszym planie mamy historię Buddy'ego, dorastającego chłopaka, który właśnie doświadcza pierwszej miłości, odkrywa magię kina i obserwuje napięcia w swojej rodzinie. Buddy to alter ego reżysera. Branagh zabiera nas do czasów swojego dzieciństwa i opowiada o tym, co sam doświadczył.
"Belfast" to kino nostalgii pełną gębą. Branagh tworzy wypraną z kolorów, ale nie z emocji i magii, opowieść o tym, że chaos na świecie jest tylko echem dla chłopca, który dorasta, który wielu rzeczy dopiero się uczy, który łatwo ulega wpływom, ale nie zawsze przyjmuje udzielane mu przez życie lekcje w taki sposób, w jaki "powinien".
Ten film to inscenizacja. Branagh nie ucieka od niej, lecz czyni z niej główny punkt swojej opowieści. Stąd kolory pojawiają się w filmie, choć w dość specyficznych momentach. Stąd cała ulica wygląda jak rekonstrukcja w hali wielkiego studia filmowego. Jest w tym coś z "Dogville", choć Branagh nie jest aż tak ostentacyjny w swych inscenizacjach.
Ta sztuczność mnie czasami uwierała. Nuta nostalgii była zbyt dominująca. Osobiście wolałbym jednak coś bardziej zrównoważonego (podczas seansu od razu przypomniała mi się "Machuca"). Mimo to jest w tym filmie sporo humoru i uczuć. A także świetnego aktorstwa. Nawet Dornan bez brody dał radę, co do tej pory chyba mu się nie zdarzyło.
"Belfast" to zdecydowanie najlepszy film Branagha od ponad dekady. I szkoda, że cieniem na jego artystycznym comebacku zapewne położy się nakręcony wcześniej, ale wciąż nie wprowadzony do kin, film "Śmierć na Nilu".
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz