Gualeguaychú: El país del carnaval (2021)
Marco Berger i Martín Farina wybrali się z ekipą filmową do położonego niedaleko argentyńsko-urugwajskiej granicy Gualeguaychú. Miasto to ponoć znane jest ze swojego karnawału. Filmowcy towarzyszą grupie młodych, przystojnych mężczyzn, którzy właśnie przygotowują się do kolejnej karnawałowej parady. Obaj dokumentaliści zrobili o tym film.
"Gualeguaychú: El país del carnaval" Bergera ma formę klasycznego dokumentu. Reżyser po prostu podpatruje swoich bohaterów w ich przygotowaniach, rozmowach, zabawach. Ba, w jednej ze scen nawet sam się pojawia, jak instruuje bohaterów swojego dokumentu, co mają robić.
Widzimy więc dużo ciekawych scenek rodzajowych. Śledzimy dramat jednego z bohaterów, który nie może załapać się do żadnej grupy paradnej, bo ponoć po pijaku jest nieodpowiedzialny. Jego kumpel z kolei zdaje się być gwiazdą i kochać uwagę, jaką przykuwa. Obserwujemy też ich znajomych i przyjaciół. Scenki zza kulis przeplatają się z barwnym widowiskiem, jakim jest sam karnawał.
Problem w tym, że - co Berger ogłasza jeszcze przed rozpoczęciem filmu - "Gualeguaychú: El país del carnaval" nie jest rejestracją zdarzeń, a raczej czymś na kształt paradokumentu z niektórymi scenami odgrywanymi, przygotowanymi specjalnie na potrzeby filmu, by - jak to ujął Berger - "uchwycić ducha karnawału". Ale to rodzi wątpliwości, co do prawdziwości tego, co oglądamy. Owszem, część scen pod film łatwo rozpoznać. W końcu Berger przyprowadził tu znajomego aktora. Dodał on wątek fabularny i stał się figurą umożliwiającą widzom wkroczenie do świata karnawału. Ale są też i tak sceny, które trudno jest mi zidentyfikować. Jak choćby mocno homoerotyczne tańce i inne zabawy. Czy bohaterowie robili to specjalnie na potrzeby Bergera, reżysera specjalizującego się przecież w gejowskich narracjach, czy jednak są to po prostu wygłupy podchmielonych gości?
Koniec końców o karnawale niewiele się dowiedziałem. Historie Franco i Vilmara moim zdaniem zostały trochę po macoszemu potraktowane, więc w sumie całość mnie nie przekonała do siebie.
Ocena: 4
"Gualeguaychú: El país del carnaval" Bergera ma formę klasycznego dokumentu. Reżyser po prostu podpatruje swoich bohaterów w ich przygotowaniach, rozmowach, zabawach. Ba, w jednej ze scen nawet sam się pojawia, jak instruuje bohaterów swojego dokumentu, co mają robić.
Widzimy więc dużo ciekawych scenek rodzajowych. Śledzimy dramat jednego z bohaterów, który nie może załapać się do żadnej grupy paradnej, bo ponoć po pijaku jest nieodpowiedzialny. Jego kumpel z kolei zdaje się być gwiazdą i kochać uwagę, jaką przykuwa. Obserwujemy też ich znajomych i przyjaciół. Scenki zza kulis przeplatają się z barwnym widowiskiem, jakim jest sam karnawał.
Problem w tym, że - co Berger ogłasza jeszcze przed rozpoczęciem filmu - "Gualeguaychú: El país del carnaval" nie jest rejestracją zdarzeń, a raczej czymś na kształt paradokumentu z niektórymi scenami odgrywanymi, przygotowanymi specjalnie na potrzeby filmu, by - jak to ujął Berger - "uchwycić ducha karnawału". Ale to rodzi wątpliwości, co do prawdziwości tego, co oglądamy. Owszem, część scen pod film łatwo rozpoznać. W końcu Berger przyprowadził tu znajomego aktora. Dodał on wątek fabularny i stał się figurą umożliwiającą widzom wkroczenie do świata karnawału. Ale są też i tak sceny, które trudno jest mi zidentyfikować. Jak choćby mocno homoerotyczne tańce i inne zabawy. Czy bohaterowie robili to specjalnie na potrzeby Bergera, reżysera specjalizującego się przecież w gejowskich narracjach, czy jednak są to po prostu wygłupy podchmielonych gości?
Koniec końców o karnawale niewiele się dowiedziałem. Historie Franco i Vilmara moim zdaniem zostały trochę po macoszemu potraktowane, więc w sumie całość mnie nie przekonała do siebie.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz