Hunger (2008)

W dołączonym jako dodatek wywiadzie z reżyserem, pytający wielokrotnie porusza kwestię, jak to "Hunger" to zupełnie nowa jakość, że takiego filmu jeszcze w kinie nie było. Oczywiście jest to spora przesada. Steve McQueen zrealizował film, który spokojnie można postawić między "Jego brat" Chéreau a "Import/Export" Seidla. Jednak w kinie brytyjskim rzeczywiście podobnego filmu już bardzo dawno nie było.


"Hunger" składa się z dwóch wyraźnie różnych części. Pierwsza, jak opisuje sam McQueen przypomina płynięcie rzeką i przyglądanie się mijanemu krajobrazowi. To obraz Irlandii początku lat 80. Nie ma tu jednego głównego bohatera. Poznajemy osoby stojące po różnych stronach konfliktu: strażnika, policjanta, więźniów z IRA, ich rodziny. Bardzo prostymi, lecz skutecznymi środkami McQueen kreśli obraz świata ludzi postawionych pod ścianą, zdesperowanych, nie mających w zasadzie żadnego pola manewru.

Druga część filmu wymaga naprawdę mocnych nerwów. McQueen bez sentymentu, bez próby odwracania wzroku, łagodzenia szoku, pokazuje stopniową anihilację człowieka. Bohaterem tej części jest Bobby Sands, inicjator strajku głodowego i pierwsza jego ofiara, który umierał przez 66 dni. McQueen skonsolidował to do półgodziny i jest naprawdę 30 minut prawdziwego wstrząsu emocjonalnego.

Pomiędzy tymi dwiema częściami znajduje się łącznik – najwspanialsza scena całego filmu, popis aktorskiego kunsztu, nakręcona w jednym 22-minutowym ujęciu. To scena w której ksiądz rozmawia z Bobbym. Obaj pragną zjednoczonej Irlandii, lecz każdy dąży do tego innymi metodami. Ksiądz próbuje wyperswadować Bobby'emu strajk, ten wyjaśnić powody, dla który nie ma wyboru. McQueen tak napisał tę scenę, że tak naprawdę obaj mają rację. Ksiądz ma rację, kiedy mówi, że strajk głodowy nie jest rozwiązaniem, że Bobby nie myśli klarownie. Bobby z kolei ma rację – będąc postawionym pod ścianą, może już tylko poświęcić samego siebie. To działanie najwyższej desperacji, przyznanie się do porażki, ale jednak jego rezultatem może być coś nowego. Wspaniała scena, stanowiąca znakomity spinacz całego filmu.

Postawiłbym pewnie "Hunger" 10, gdyby nie ostatnia sekwencja i sceny z młodym Bobbym. Przy całej surowości filmu ten sentymentalny akcent na zakończenie brzmi fałszywie.

Ocena: 9

Komentarze

  1. Jeśli chodzi o mnie, to odniosłem wrażenie, iż twórcy “Głodu” poddali swój obraz zbyt wyrazistej stylizacji i mocnej dramatyzacji opisywanych wydarzeń, wskutek czego – mimo oparcia całej fabuły na faktach – całość staje się na swój sposób odrealniona, a przez to mniej wiarygodna. A przecież taka była prawda: w walce o swoje ideały zagłodziło się wówczas – w północnoirlandzkich kazamatach – dziesięciu więźniów.
    Mimo swego szokującego potencjału film mną nie wstrząsnął, może właśnie dlatego, iż zacząłem nań patrzeć bardziej jak na twór estetyczny niż autentyczny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z tobą, że "Głód" jest tworem estetycznym. Biorąc pod uwagę, że jest to film brytyjski można nawet pójść dalej i powiedzieć, że jest estetyka laboratoryjnego eksperymentu, bo przecież jest ona całkowicie obca twórcom z Wysp. Jednak o ile dla ciebie jest to najwyraźniej wada, dla mnie jest to zaleta. To odniesienie do zdarzeń rzeczywistych nie ma dla mnie aż tak istotnego znaczenia. Zdecydowanie większą wagę przywiązuję do wewnętrznego autentyzmu. Zresztą w przypadku "Głodu" w pewnym momencie przestaje chodzić o ideę, o ruch. McQueen znakomicie pokazuje, że wraz z deterioracją organizmu, zakres świadomości zaczyna się być coraz bardziej ograniczony. Z czasem wszystkie te zewnętrzne aspekty podjętej decyzji przestają się liczyć, zostaje już tylko świadomość siebie, a nawet ona coraz bardziej się ogranicza, zacieśnia, aż staje się kropką wielkości główki od szpilki. Tu już po prostu nie ma miejsca na Wielkie Idea.
    To mi się w "Hunger" podobało - że McQueen nie dał się skusić wymogom typowej formalnej fabuły, że nie zaczął iść w kierunku "W imię ojca" i zamiast na człowieku koncentrować się na ruchu i ludziach z zewnątrz, na których ten strajk przecież miał duży wpływ. Podoba mi się i to, że głos Thatcher też podkładany jest z offu i ani razu nie pojawia się ona na ekranie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dopiero dziś miałem okazję obejrzeć. Nie będę tu pisał swojej opinii - wtrącę tylko, że mi także nie przeszkadzało to "wyestetyzowanie" tej historii, a to dlatego, że na szczęście reżyser w tym nie przesadza. Forma wiernie podąża za treścią, tak, że wszystko jest na swoim miejscu. Tam, gdzie jest to potrzebne mamy naturalistyczne do bólu sceny; innym znów razem relacje chłodnym okiem, jakby nieco z dystansu lub też te wyestetyzowane ujęcia. I jest to o dziwo spójne.

    Poza tym, mnie jakoś specjalnie nie przeszkodziły te końcowe ujęcia z młodym Bobbym. Fakt, nieco sentymentalne, ale mnie osobiście nie raziły.

    Wiesz, torne - w czasie seansu miałem identyczne skojarzenia z "Jego bratem" i "Import/Export". Przede wszystkim ze względu na naturalizm i podobne emocje.

    OdpowiedzUsuń
  4. A mnie właśnie ten młody Bobby raził, bowiem wiem, że ani w "Jego brat" ani tym bardziej w "Import/Export" takiej sceny bym nie zobaczył. Ta scena wydaje się krokiem wstecz, próbą złagodzenia wymowę filmu, co wydaje mi się niepotrzebne. Czasem naprawdę warto wstrząsnąć widzem, bez oferowania mu łatwej drogi wyjścia.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Chętnie czytane

Whiplash (2014)

The Revenant (2015)

En kort en lang (2001)

Dheepan (2015)