Ararat (2002)
I kolejny film, na którego obejrzenie przyszło mi długo poczekać. I znów warto było. Dzieło Atoma Egoyana to film niezwykły, który ma jednak pewien efekt uboczny: demaskuje "Listę Schindlera" jako typowy produkt hollywoodzkiej Fabryki Snów pomyślany jako wyciskacz łez. "Ararat" jest obrazem o wiele lepszym choćby przez swoją wielowymiarowość.
Atom Egoyan spróbował się zmierzyć w tym filmie z czarną kartą w historii swego narodu: ludobójstwem w Armenii. "Ararat" jest więc z jednej strony opowieścią o tym straszliwym wydarzeniu, którego realność do dziś jest negowana przez władze tureckie. Z drugiej strony jest to opowieść o twórcy – reżyserze – kręcącym film o tych wydarzeniach, zakrzywiającym prawdę, by bardziej 'przemówić do widza' (czyżby bezpośredni przytyk do Spielberga?). Tak patrząc "Ararat" jest próbą nadania historycznego znaczenia wydarzeniom, o których mało kto dziś wie, w przeciwieństwie o ludobójstwie dokonanym na Żydach. Pamięć Holokaustu jest wciąż żywa i choć dziś często sprowadza się do turystycznej atrakcji bądź narzędzia w politycznych zmaganiach, to jednak ofiary nie zostały zapomniane. Tymczasem o zamordowany Ormianach nie pamięta nikt.
Egoyan mógł spokojnie nakręcić film, który w "Ararat" realizuje jego alter ego. Jednak on poszedł dalej i "Ararat" za sprawą postaci malarza, Raffiego i Celii staje się czymś więcej. Staje się opowieścią o samej istocie pamięci, o tym jaką rolę pełni ona w kształtowaniu naszej tożsamości. Sprowadza okrutną prawdę ludobójstwa do poziomu osobistych tragedii i bada, jak w mikro- i makroskala wpływa na postrzeganie prawdy. Egoyan okazuje się prawdziwym mistrzem, rezygnując z prostej ckliwej opowiastki na rzecz prawdziwie głębokiego traktatu egzystencjalnego.
Ocena: 9
Komentarze
Prześlij komentarz