Mulligans (2008)
"Mulligans" to znakomita lekcja dla debiutantów, jak należy kręcić pierwszy film. Nie dlatego, że jest tak dobry, ale dlatego że popełniono w nim wiele kardynalnych błędów, na których najlepiej się można nauczyć.
Po pierwsze: mniej znaczy lepiej. Im więcej bohaterów, tym trudniej nad wszystkim zapanować. Lepiej zatem mieć ich mniej, niż potem cierpieć na złą ekspozycję, braki aktorskie i ogólny chaos. W "Mulligans" dzieje się zdecydowanie za dużo, Chip Hale z trudem łączy to w jedno. Choć po scenach usuniętych widać, że zdawał sobie sprawę z problemu. Zasada ta dotyczy też scenariusza. Znów przynajmniej kilka wątków można było sobie spokojnie darować. Jak choćby cała heca z Chasem wyjawiającym prawdę Tylerowi. Równie dobrze mogło się to wydarzyć przed akcją filmu.
Po drugie: lepiej postawić na piosenki niż muzykę ilustracyjną. Tę zasadę twórcy "Mulligans" też znają, bo kilka piosenek wykorzystali. Niestety nie zrezygnowali z kompozycji Boba Buckleya, która jest koszmarnie irytująca.
Sam film to historyjka dość standardowa. Lubię je jednak od czasu do czasu oglądać głównie ze względu na postać kobiety (zazwyczaj zdruzgotanej żony bądź matki). Z jakichś powodów to właśnie bohaterka odkrywająca sekret jest najciekawszą postacią całego filmu. I tak jest też i tutaj. Thea Gill naprawdę przykuwa uwagę. Teraz mam zatem jeszcze jeden powód, by sięgnąć po "Seed", w którym także wystąpiła.
Dwa plusy to zakończenie oraz zdjęcia. Charlie David ze swoją nietypową urodą idealną do któregoś z seriali "Star Treka" aktorem wielkim nigdy nie zostanie, scenarzystą pewnie też nie, ale wyczucia nie można mu odmówić. Kilka fabularnych pomysłów miał nawet niezłych, a najlepszym z nich jest zakończenie. Wszyscy się rozchodzą, a jednak ma się poczucie happy-endu. Zaimponowała mi też Alice Brooks, operatorka. Idealnie czuje kompozycje i barwy, przez co bardzo pięknie w filmie wypadają i aktorzy i krajobrazy i wnętrza. Naprawdę należą się jej brawa.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz