The Wolfman (2010)
Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Prawdziwość tego przysłowia do pewnego stopnia potwierdzona została przez "Wilkołaka". Niczym w słojach powalonego drzewa zapisana jest w kolejnych scenach cała historia tego projektu: zmian reżysera, zmian montażysty, eksperymentowania z muzyką, wielodniowych dokrętek, zmiany efektów specjalnych. Wszystko to pozostawiło swój ślad. Stąd też "Wilkołak" nie jest dziełem spójnym, a mieszanką różnych stylów i pomysłów.
Z tego też powodu właśnie patrząc z dystansu, na całość "Wilkołaka", film wypada najgorzej. Niewiadomo bowiem kompletnie, czym miał być. Niby reklamowano go jako powrót do korzeni, ale film Johnstona poza scenografią nie ma w sobie zbyt wiele z gotyckiego horroru. Przerysowana postać ojca głównego bohatera z kolei wyjęta jest żywcem z campu. Anthony Hopkins i Hugo Weaving sprawiają wrażenie, jakby dopiero co zeszli z planu "Narzeczonej Frankensteina" Jamesa Whale'a. Zaś same sceny z wilkołakiem, koncentracja na efektach specjalnych przywodzi na myśl widowiskowe ale pozbawione inteligencji filmy akcji, od których nie można się obecnie opędzić w kinie. Filmowi brakuje też jakiegoś przesłania, myśli przewodniej, powodu czy choćby pretekstu jego powstania.
"Wilkołak" nie jest jednak filmem złym, ale tylko wtedy kiedy zamiast oglądać "big picture" będzie się koncentrować na szczegółach. Sama przemiana Del Toro w wilkołaka jest fajnie zrealizowana. Toksyczna postać ojca do granic przerysowana przez Hopkinsa jest najlepszą rzeczą, jaka mogła ten film spotkać. Tuż za nim jest przezabawna postać detektywa Abberline'a w świetnej interpretacji Weavinga. Jest więc wiele powodów do zadowolenia. Szkoda tylko, że film nie przywraca wilkołaka do łask szerszej widowni.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz