Fifty Dead Men Walking (2008)
1988 roku. Bycie katolikiem w Irlandii Północnej nie jest frajdą. Z jednej strony unioniści i Brytyjczycy, którzy na każdym kroku utrudniają życie. Z drugiej strony IRA i inne paramilitarne organizacje wyzwoleńcze, które dodatkowo upierają się przy kontrolowaniu lokalnych społeczności. Jednak to właśnie tu dorastał Martin McGartland. Wyrósł z niego człowiek obrotny, potrafiący się odnaleźć w brutalnym świecie młota i kowadła wojny domowej. Co istotne, nie stracił przy tym nic ze swego osobistego uroku i wiary w moralne dobro, które nie ma nic wspólnego ze sprawą Republiki. I to właśnie te cechy sprawiły, że będąc katolikiem stał się tajniakiem na usługa Brytyjczyków. Za jego sprawą co najmniej 50 osób żyje do dziś, zamiast zginąć w bezsensownych i przypadkowych aktach przemocy. Jednak Martin zapłacił za to bardzo wysoką cenę.
"Fifty Dead Men Walking" to historia oparta na faktach, jednak momentami trudno w to uwierzyć. Martin co najmniej dwukrotnie powinien był zginąć. W scenę, w której wyskoczył przez okno, trudno mi uwierzyć, lecz z komentarza reżyserki wyraźnie wynika, że miała ona rzeczywiście miejsce.
Sam film to kawał dobrej roboty. Fascynująca fabuła plus dobre aktorstwo składa się na całość, którą oglądałem z dużym zainteresowanie. Chwilami widać, że reżyserka miała pomysł na nieco inne poprowadzenie fabuły, przez co narracja jest chwiejna. To postać Seana budzi problemy. Reżyserka chce stworzyć relację kumpelską, by potem wygrać scenę "zdrady", ale nie do końca to wychodzi. Sean w gruncie rzeczy nie jest postacią aż tak istotną. Trochę dezorientująca jest też fryzura Bena Kingsleya, ale nie na tyle, by odciągnąć uwagę od jego aktorstwa, które jak zwykle jest na wysokim poziomie.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz