127 Hours (2010)
Aron Ralston to duchowy brat Gerrych ("Gerry"), Christophera McCandlessa ("Wszystko za życie") i Timothy'ego Treadwella ("Człowiek niedźwiedź"). Łączy go z nimi przekonanie o własnej omnipotencji i infantylny stosunek do natury. Jak oni czuje w sobie pustkę, tęsknotę za pierwotną więzią, choć jest zbyt cywilizowany, by zrozumieć czym ona naprawdę jest. Dla Arona natura sprowadza się do narkotyku, źródła pozytywnych wrażeń, odstresowacza i formy regresu do dzieciństwa i czasów spędzanych z ojcem. Zachwyca się przyrodą, niby racjonalnie zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństw (to część "kicku" jaki ma z obcowania z nią). W rzeczywistości jednak nie zna jej mocy. Bo też skąd?
Podobnie jak w wyżej wymienionych filmach tak i w "127 godzin" natura pokazuje pazur. I bohater wpada po uszy w tarapaty, znajduje się na krawędzi życia i śmierci. Danny Boyle jest jednak większym optymistą niż Van Sant, Herzog i Penn. Jego film jest ostatecznie opowieścią o triumfie ludzkiej woli, o przetrwaniu wbrew wszystkim okolicznościom. Boyle staje po stronie naiwnych ludzi, którzy udowadniają, że są panami Ziemi. Staje po stronie słabych, którzy upadają pod naporem swych uzależnień, lecz nie potrafią rzucić narkotyku. Wynosi na piedestał tych, którzy w społeczeństwie znajdują się na dnie i czyni z nich herosów. Tyle że ich heroizm jest pusty, ot taki romantyczny mit, który z rzeczywistością niewiele ma wspólnego. Dla narkomana każdy kolejny dzień jest przecież triumfem woli przetrwania, lecz koniec końców nic się nie zmienia.
Film w sumie bardzo fajny, ale jednak jak dla mnie jest to rzecz za bardzo świadoma formalnie, przekombinowane.
Ocena: 7
Podobnie jak w wyżej wymienionych filmach tak i w "127 godzin" natura pokazuje pazur. I bohater wpada po uszy w tarapaty, znajduje się na krawędzi życia i śmierci. Danny Boyle jest jednak większym optymistą niż Van Sant, Herzog i Penn. Jego film jest ostatecznie opowieścią o triumfie ludzkiej woli, o przetrwaniu wbrew wszystkim okolicznościom. Boyle staje po stronie naiwnych ludzi, którzy udowadniają, że są panami Ziemi. Staje po stronie słabych, którzy upadają pod naporem swych uzależnień, lecz nie potrafią rzucić narkotyku. Wynosi na piedestał tych, którzy w społeczeństwie znajdują się na dnie i czyni z nich herosów. Tyle że ich heroizm jest pusty, ot taki romantyczny mit, który z rzeczywistością niewiele ma wspólnego. Dla narkomana każdy kolejny dzień jest przecież triumfem woli przetrwania, lecz koniec końców nic się nie zmienia.
Boyle od pierwszej sekundy naprowadza nas na myślenie o bohaterze jak o narkomanie przedstawiając go nam w rytm piosenki "Never Hear Surf Music Again". Cała reszta "127 godzin" przywodzi na myśl "Trainspotting", a sam Aron choć jest adrenaline junkie, to mógłby spokojnie być kumplem Sick Boya, Rentona i spółki. Boyle stosuje tu te same niezwykle sugestywne techniki zdjęciowo-montażowe przez co prawie fizycznie odczuwamy wszystkie doświadczenia bohatera. Do tego dochodzi świetny James Franco (jego kreację psuje trochę charakteryzacja, głównie powiek). Szczególnie w końcowej części, kiedy bohatera zaczyna odlatywać w delirkę.
Film w sumie bardzo fajny, ale jednak jak dla mnie jest to rzecz za bardzo świadoma formalnie, przekombinowane.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz