Burlesque (2010)
Krytykowanie "Burleski" jest jak kopanie leżącego. Naiwność filmu wali po oczach. Błędy reżyserskie są oczywiste. W zasadzie mam wrażenie, że Steve Antin zrobił wszystko, by ten film położyć. Kompletnie nie zrozumiał on scenariusza, który owszem jest niedzisiejszy i chwilami niemiłosiernie sztampowy. Jednak w rękach dobrego reżysera mógł się on zamienić w klasyczną filmową baśń. Zamiast tego Antin bezwzględnie wypunktowuje każdy anachronizm tak, że niektórzy widzowie na pewno nie będą w stanie powstrzymać się od śmiechu.
Mimo tych ewidentnych błędów mnie "Burleska" jakimś cudem spodobała się. Sądzę więc, że przy innej reżyserii byłbym wręcz zachwycony. Przypadła mi do gustu właśnie ta niedzisiejszość filmu, odwaga w opowiedzeniu bajki, w którą dziś nikt już nie uwierzy. "Burleska" bowiem choć rozgrywa się współcześnie, osadzona jest w micie Hollywood wykrystalizowanym w I połowie XX wieku. Wtedy to właśnie Hollywood stało się ziemią świętą, miejscem pielgrzymek wszystkich Amerykanów (i nie tylko), którzy sądzili, że mają talent, którzy marzyli o zabłyśnięciu na scenie czy przed kamerą. Taka jest główna bohaterka, która gdzieś z zadupia w Iowa jedzie do Hollywood pragnąć zostać piosenkarką. Cała reszta filmu zbudowana jest według doskonale znanej baśniowej formuły.
Dziś jednak ta baśń nie ma racji bytu. W dobie Internetu i reality-show niespełnieni artyści, ślicznotki i przystojniacy o ambicjach bycia celebrytami, gdzie indziej szukają spełnienia. Główna bohaterka reprezentuje ginący gatunek, podobnie jak grająca jej szefową Cher. Słaba popularność filmu w Stanach jest także znakiem czasu. Coraz większa integracja środowiska gejowskiego i pojawienie się nowego pokolenia sprawia, że są oni mniej lojalni wobec swoich kulturowych ikon. Cher i Christina Aguilera nie mają już tej siły przyciągania, podobnie jak kolorowy blichtr rewii.
I właśnie tej nuty sentymentalizmu i wymierania starych gwiazd i marzeń nie zrozumiał Antin. Zostały jednak fajne zdjęcia i całkiem niezła muzyka. A także piękne aktorki i przystojni aktorzy plus niesamowita Cher, która wciąż jest najlepszą reklamą operacji plastycznych robionych z głową. Podobał mi się też Stanley Tucci, który zupełnie bez wysiłku gra rolę przydupasa. Żałuję za to, że prawie w ogóle nie został wykorzystany Alan Cumming. Ma jedną fajną scenę, na którą i tak był za dobry.
Ocena: 6
Mimo tych ewidentnych błędów mnie "Burleska" jakimś cudem spodobała się. Sądzę więc, że przy innej reżyserii byłbym wręcz zachwycony. Przypadła mi do gustu właśnie ta niedzisiejszość filmu, odwaga w opowiedzeniu bajki, w którą dziś nikt już nie uwierzy. "Burleska" bowiem choć rozgrywa się współcześnie, osadzona jest w micie Hollywood wykrystalizowanym w I połowie XX wieku. Wtedy to właśnie Hollywood stało się ziemią świętą, miejscem pielgrzymek wszystkich Amerykanów (i nie tylko), którzy sądzili, że mają talent, którzy marzyli o zabłyśnięciu na scenie czy przed kamerą. Taka jest główna bohaterka, która gdzieś z zadupia w Iowa jedzie do Hollywood pragnąć zostać piosenkarką. Cała reszta filmu zbudowana jest według doskonale znanej baśniowej formuły.
Dziś jednak ta baśń nie ma racji bytu. W dobie Internetu i reality-show niespełnieni artyści, ślicznotki i przystojniacy o ambicjach bycia celebrytami, gdzie indziej szukają spełnienia. Główna bohaterka reprezentuje ginący gatunek, podobnie jak grająca jej szefową Cher. Słaba popularność filmu w Stanach jest także znakiem czasu. Coraz większa integracja środowiska gejowskiego i pojawienie się nowego pokolenia sprawia, że są oni mniej lojalni wobec swoich kulturowych ikon. Cher i Christina Aguilera nie mają już tej siły przyciągania, podobnie jak kolorowy blichtr rewii.
I właśnie tej nuty sentymentalizmu i wymierania starych gwiazd i marzeń nie zrozumiał Antin. Zostały jednak fajne zdjęcia i całkiem niezła muzyka. A także piękne aktorki i przystojni aktorzy plus niesamowita Cher, która wciąż jest najlepszą reklamą operacji plastycznych robionych z głową. Podobał mi się też Stanley Tucci, który zupełnie bez wysiłku gra rolę przydupasa. Żałuję za to, że prawie w ogóle nie został wykorzystany Alan Cumming. Ma jedną fajną scenę, na którą i tak był za dobry.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz