An American Crime (2007)
"Amerykańska zbrodnia" to bardziej popcornowa wersja "Dogville". Tak jak film Larsa Von Triera, tak i ten opowiada o mrocznej stronie natury ludzkiej i o uniwersalnej potrzebie eksternalizacji, usuwania z systemu, negatywnych emocji. Różnica polega na tym, że "Amerykańska zbrodnia" oparta jest na sprawie kryminalnej, która naprawdę miała miejsce w połowie lat 60.
Sylvia miała pecha. Kiedy trafiła wraz z siostrą do domu pani Baniszewski i jej gromadki dzieci nie sądziła, że nigdy już żywa z niego nie wyjdzie. Nie miała żadnych powodów. Na pierwszy rzut oka rodzina Baniszewskich wydawała się całkiem typowa jak na przedmieścia niewielkiego miasteczka. Mają swoje drobne tajemnice i grzeszki, ale do kościoła chodzą regularnie i dbają o siebie. Jednak jak to często bywa za pozorną harmonią kryją się gniew, zazdrość, wściekłość, rozczarowanie.
Gertrude Baniszewski nienawidzi swego życia, ale ukrywa swe uczucia pod grubą warstwą pozy dbania o swoje dzieci. Dlatego też nie może dzieci dyscyplinować tak, jakby chciała (to jej własne słowa). Kiedy pojawia się Sylvia i jej siostra, Gertrude dostaje wreszcie wentyl bezpieczeństwa. Zwłaszcza, że Sylvia – w obronie siostry – sama stawia się w roli ofiary, czy też kozła ofiarnego. Od tego momentu to ona staje się tą złą. Jest piorunochronem, na który spadają wszystkie pioruny złych emocji. Na niej wyładowywane są frustracje te uświadamiane i te i te wypierane. To dlatego jej kosztem bawić się będzie cała okolica, jednocześnie udając, że nic nie wie o tym, co dzieje się w domu.
Niestety "Amerykańska zbrodnia" nie ma tej samej siły wymowy co "Dogville". Choć bowiem konfrontuje nas ze złem tkwiącym w każdym z nas, nie robi tego z całą mocą. Ubranie wszystkiego w szaty rekonstrukcji dramatu sprzed lat, buduje dystans, przepaść, za którą widz może się bezpiecznie skryć. W ten sposób oglądając film można spokojnie kręcić głową udając, że nie wierzy się, jak do tego wszystkiego mogło dojść. A tymczasem kto wie, co sami ignorujemy...
Ocena: 6
Sylvia miała pecha. Kiedy trafiła wraz z siostrą do domu pani Baniszewski i jej gromadki dzieci nie sądziła, że nigdy już żywa z niego nie wyjdzie. Nie miała żadnych powodów. Na pierwszy rzut oka rodzina Baniszewskich wydawała się całkiem typowa jak na przedmieścia niewielkiego miasteczka. Mają swoje drobne tajemnice i grzeszki, ale do kościoła chodzą regularnie i dbają o siebie. Jednak jak to często bywa za pozorną harmonią kryją się gniew, zazdrość, wściekłość, rozczarowanie.
Gertrude Baniszewski nienawidzi swego życia, ale ukrywa swe uczucia pod grubą warstwą pozy dbania o swoje dzieci. Dlatego też nie może dzieci dyscyplinować tak, jakby chciała (to jej własne słowa). Kiedy pojawia się Sylvia i jej siostra, Gertrude dostaje wreszcie wentyl bezpieczeństwa. Zwłaszcza, że Sylvia – w obronie siostry – sama stawia się w roli ofiary, czy też kozła ofiarnego. Od tego momentu to ona staje się tą złą. Jest piorunochronem, na który spadają wszystkie pioruny złych emocji. Na niej wyładowywane są frustracje te uświadamiane i te i te wypierane. To dlatego jej kosztem bawić się będzie cała okolica, jednocześnie udając, że nic nie wie o tym, co dzieje się w domu.
Niestety "Amerykańska zbrodnia" nie ma tej samej siły wymowy co "Dogville". Choć bowiem konfrontuje nas ze złem tkwiącym w każdym z nas, nie robi tego z całą mocą. Ubranie wszystkiego w szaty rekonstrukcji dramatu sprzed lat, buduje dystans, przepaść, za którą widz może się bezpiecznie skryć. W ten sposób oglądając film można spokojnie kręcić głową udając, że nie wierzy się, jak do tego wszystkiego mogło dojść. A tymczasem kto wie, co sami ignorujemy...
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz