Bloodworth (2010)
Przez to, że film zaczyna się od śpiewającego Krisa Kristoffersona, "Bloodworth" sprawia wrażenie słabszej wersji "Szalonego serca". W rzeczywistości jednak jest identyczny jak setki, jeśli nie tysiące, filmów opowiadających o tajemnicach z przeszłości, które rzutują na życia wielu pokoleń jednej rodziny.
W tym przypadku wszystko związane jest z tajemnicą zniknięcia seniora rodu i niezłomnym wyczekiwaniem jego powrotu przez matkę. Nieobecność ojca dała się mocno we znaki trójce synów, z których każdy poszedł inną drugą, lecz wszystkie one są równie samotne i destrukcyjne. W ślad za ojcem i stryjami gotowy wyruszyć jest wnuk. Ale zanim ostatecznie stanie na drodze bez celu, jego dziadek nagle się pojawi. To, co mu się przydarzy, wyrwie wnuka z błędnego koła.
"Bloodworth" to przypowieść grubymi nićmi szyta. Wszelkie zastosowane symbole są tak oczywiste, że nawet półanalfabecie załapią aluzje. Niektóre z fabularnych decyzji twórcy mogli sobie darować. Wypadają niczym tanie wersje deus ex machina, a to nikomu nie służy.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz