Attenberg (2010)
Nie przepadam za filmami, w których jestem totalnie odcięty od fabuły, w których reżyser przypisuje mi rolę biernego obserwatora zdarzeń i nie oczekuje nawet emocjonalnego zaangażowania. Mam tylko patrzeć, podczas gdy wszystko rozgrywa się poza mną, na ekranie. A właśnie takim filmem jest "Attenberg".
Obraz Tsangari sprawia wrażenie zapisu ćwiczeń aktorskich. Dla ich uczestników są to rzeczy ważne. Za sprawą dziwnych miejscami zadań aktorki odkrywają tajemnice somy i psyche, ucząc się na doświadczeniu kim są i co odczuwają. Jednak z boku wygląda to po prostu jak łagodna forma spastykowania, co wyszło z mody wkrótce po premierze "Idiotów".
Nie przypadł mi też dość prosty obraz kobiety, jaki kreśli reżyserka. Kobiecość jest tu definiowana przez męską obecność. Umierający ojciec wymusza samym swym stanem (ale i wprost, słowami) znalezienie innego męskiego oparcia, tym razem mającego seksualną konotację. Śmierć i seks jest tu pokazane jako banalna prawda z programu przyrodniczego, a skoro tak, to reżyserka sama deprecjonuje przyjętą formę, która nie chce być banalną.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz