The Artist (2011)
"Artysta" to bez dwóch zdań najlepszy film o tym, jaka jest różnica między psem a kobietą. Postaci Uggiego i Peppy Miller pokazują, że różnic nie ma wiele, a w zasadzie jest tylko jedna. Bo też i Uggie i Peppy są wierni wbrew zdrowemu rozsądkowi, są troskliwi, uroczy i czarujący, trudno nie robić na ich widok "ooo" i "aaa". A zatem co ich odróżnia? No cóż, na to odpowiedział sam bohater: Uggie nie mówi. A mowa odgrywa tu szczególnie ważną rolę.
Powyższy morał jest bardzo szowinistyczny w starym stylu Hollywood, ale to nie dlatego Fabryka Marzeń zakochała się w "Artyście". O wiele istotniejsze jest to, że Michel Hazanavicius wziął wtórną i całkowicie wyzutą z oryginalności historię i opakował ją tak oryginalnie, że całość sprawia wrażenie rzeczy wyjątkowej, nowej, jedynej w swoim rodzaju. "Artysta" jest niczym latarnia wskazująca producentom hollywoodzkim drogę w tych sztormowych czasach. Oczywiście rozwiązanie Hazanaviciusa jest ekstremalne, na potrzeby Hollywood musi zostać stonowane. Jednak w świecie, w którym wytwórnie od ponad dekady robią wszystko, byle tylko nie tworzyć oryginalnych historii "Artysta", czyli jak go wolę nazywać "Deszczowa piosenka" bez deszczu i piosenek, jest najlepszym dowodem na to, że nieoryginalność można sprzedać jako 100% oryginał.
"Artysta" nie powalił mnie na kolana. Ale to wcale nie znaczy, że jest to zły film. Rzecz obejrzałem z przyjemnością. Zaskoczył mnie pozytywnie Jean Dujardin, który naprawdę wygląda jak amant niemego kina. Nie sądziłem, że ma to w sobie. Jak na mój gustu Bejo jest trochę za chuda, by uchodzić za gwiazdę kina lat 30-tych, no ale uznaję to za licentia poetica reżysera. To, co doceniam u Hazanaviciusa najbardziej, to fakt, że ten film w ogóle powstał. Prawie niemy film czarno-biały, ale zrobiony podług prawideł rządzących blockbusterami, to przedsięwzięcie niezwykle odważne. Niemniej jednak, kiedy podsumować wszystko, "Artysta" nie jest znów aż tak dużo lepszy od dajmy na to "Szepczącego w ciemności".
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz