The Hunger Games (2012)
Jestem pod olbrzymim wrażeniem dokonania Gary'ego Rossa. W przeciwieństwie do panujących obecnie mód nie zrobił widowiska, a opowiedział historię. I to w sposób zajmujący, choć źródło miał raczej wątpliwe.
Kinowe "Igrzyska śmierci" wcale nie zachęciły mnie do przeczytania książki. Pomysł rodem z czasów dominacji Krety 3 tysiące lat temu. Stylizacja na postmodernistyczne Cesarstwo Rzymskie. Ozdobienie całości aluzjami do współczesnych reality show. To wszystko udowadnia tylko tyle, że recycling fabularny ma się we współczesnej kulturze bardzo dobrze. I to recycling z rodzaju tych prymitywnych (te niewiarygodne twisty, niczym wyciąganie królika z kapelusza, słabe to było i naciągane bardziej niż skóra Billy'ego Crystala na Oscarach).
Za to z chęcią wybiorę się na sequel, jeśli nakręci go Ross. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć, jak film jest zrealizowany, by nie mieć wątpliwości, jaka jest odpowiedź na to pytanie. To nietypowe, jak na widowisko, połączenie montażu obrazu i dźwięku. Scena masakry przy "rogu obfitości" jest niesamowita właśnie dlatego, że pozostaje w kontrze do tego, co oferują typowe produkcje hollywoodzkie o podobnym charakterze. To, co u innych byłoby ledwie epizodem, tu zostaje podniesione do rangi celebrowanego wydarzenia. Nie przypominam sobie, kiedy po raz ostatni scena mierzenie z łuku była równie ekscytująca jak ta, kiedy główna bohaterka celuje w torbę jabłek.
Oczywiście, koniec końców wolałbym w telewizji obejrzeć "Uciekiniera" niż "Igrzyska śmierci", ale to ten drugi jest od strony wizualnej lepszym filmem.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz