Blue Valentine (2010)
Jeden z najbardziej przerażających filmów, jakie widziałem. Bardzo właściwym było obsadzenie w głównej roli Ryana Goslinga. Zagrał on wcześniej w jednym z najpiękniejszych (moim zdaniem) filmów o miłość "Notatnik", a teraz demaskuje mit Wielkiej Miłość jako jedną wielką ściemę.
"Blue Valentine" udowadnia, że miłość romantyczna to wielkie gówno. I naprawdę farta mają ci, którzy tak jak Romeo i Julia w rezultacie giną. Nie doczekali bowiem końca miłości, który jest straszny. Derek Cianfrance pokazując historię Deana i Cindy przekonuje widzów, że miłość romantyczna jest wymysłem i domeną mężczyzn. Że tylko oni mogą prawdziwie kochać, ponieważ dla nich monogamiczny związek i deklaracja wierności jest wynikiem uczucia, i do tego uczucia sprzecznego z ich naturą. Z kolei kobiety lubią o sobie myśleć, że są romantyczkami, lubią marzyć o Rycerzu na białym koniu, który ich porwie w ramiona baśni wiecznej szczęśliwości. Kiedy przychodzi co do czego, są jednak bezwzględnymi pragmatyczkami. Dlatego Cindy nie rozumie, dlaczego Dean nie widzi żadnego problemu w tym, że "nie rozwija swojego potencjału". Dlatego Dean jest ślepy na to, że Cindy reaguje alergią na jego miłość. Im bardziej stara się pokazać, że ją kocha, tym bardziej ona się od niego oddala. I tak miłość staje się nowotworem, który zżera ich od środka, zostawiając po sobie ból, frustrację i pustkę.
Tak naprawdę to mężczyźni są z Wenus, a kobiety z Marsa i możliwe jest między nimi tylko spotkanie, ale nie trwanie. Chyba że spoiwem będzie coś innego niż romantyczna miłość. Morał z "Blue Valentine" jest prosty. Jeśli jesteś facetem i zakochałeś się w kobiecie, to wybij sobie żeniaczkę z głowy. Twoja miłość zniszczy ukochaną. Jeśli zaś jesteś kobietą, która ma szczęście spotkać faceta, który dla niej zrobi wszystko, zakochany po uszy, to spieprzaj w trymiga. Inaczej znienawidzisz tego, który ofiarowuje ci szczęście.
Co do samego filmu, to Cianfrance poszedł na łatwiznę. Nie ma bowiem nic prostszego jak skonfrontować początek związku z jego końcem. Sztuką jest pokazać, jak do tego końca doszło. Czy rozpad zapisany jest zanim jeszcze dwoje ludzi powie sobie sakramentalne "tak"? Czy może jest to powolna erozja, niezauważalna dla zakochanych, aż jest za późno na naprawę? A może po prostu pewnego dnia budzimy się z alergią na uczucie, które dotąd nas uszczęśliwiało? Cóż na te pytanie będą musiały odpowiedzieć inne filmy.
Ocena: 7
telepatia? Właśnie od kilku dni mam ten film na celowniku. :) Tak więc, narazie! Wrócę tu, gdy go zobaczę.
OdpowiedzUsuńczekam na opinię :)
OdpowiedzUsuńAle mimo wszystko dałeś 7. Mi się film podobał. Ja go polecam.
OdpowiedzUsuń7 to wysoka ocena :)
OdpowiedzUsuńnie jest to dla mnie arcydzieło, nie będę też do tego filmu wracał, nie wcisnął mnie w fotel, a chwilami łapałem się nawet na tym, że myślami błądzę gdzieś indziej i dlatego nie ma wyższej oceny
Co do Romeo i Julii zgadzam się. Miłość do końca zycia jest możliwa, tylko wtedy, gdy umrzemy, zanim zacznie się jej koniec.
OdpowiedzUsuńTrochę ostro rozprawiłeś się z Cindy, a może za łagodnie potraktowałeś Deana. Samo zakochanie się w kimś to za mało, trzeba jeszcze coś robić, starać się, żeby osoba którą się kocha, była z tobą szczęśliwa.
Mam wpis u siebie, możesz zerknąć.
Pewnie łagodniej Deana, w końcu lubię Goslinga
OdpowiedzUsuńNa pewno spojrzę na to, co napisałaś o filmie