金陵十三釵 (2011)
Nankin to ostatnio modny temat historycznych dramatów, ale nie ma się co dziwić. To, co się tam wydarzyło mrozi krew w żyłach. Brutalność Japończyków przeszła do legendy, którą kino po prostu odświeża raz za razem.
"Kwiaty wojny" przywodzą oczywiste skojarzenia z "Miastem życia i śmierci". I choć obu postawiłem tę samą ocenę, to tak naprawdę stoją one na przeciwnych biegunach. Obraz Lu był widowiskiem z jednej strony bardziej surowym, z drugiej starającym się pokazać pełny obraz sytuacji. Yimou poszedł w stronę opowieści bardziej wzruszającej i jednocześnie mocno wybiórczej. Oglądamy dramat grupy dziewic i ladacznic oraz grabarza-pijaka. Wszyscy oni będą mieli swoje chwile słabości i tchórzostwa, ale w obliczu okrucieństwa będzie ich stać także na czyny bohaterskie.
Owszem, można kwękać, że wszystko składa się w jedną całość zbyt łatwo, że jeszcze zanim rozpoczęła się historia to, kto zginie, a kto nie było już wiadome. Ale przynajmniej Yimou jest na tyle sprawnym filmowym gawędziarzem, że pokazuje nam tę przewidywalność w taki sposób, że po prostu chce się to oglądać. Piękne zdjęcia, świetni aktorzy i przejmująca historia. Czego chcieć więcej?
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz