Anna Karenina (2012)


Joe Wright w końcu znalazł sposób na kino kostiumowe. Po bezbarwnej "Dumie i uprzedzeniu" i porządnej, ale nic ponadto "Pokucie", teraz stworzył spektakl z prawdziwego zdarzenia. I nawet jeśli jest trochę zbyt długi, to za samą formę należą mu się wielkie brawa.


"Anna Karenina" Wrighta jest niczym suknie głównej bohaterki: drapowane warstwa na warstwie tworząc skomplikowaną konstrukcję, której nie da się w dwóch słowach opisać.

Najwyższa warstwa tworzy parabolę na temat niemożności przyjęcia miłości Boga i jego przebaczenia. Karenin można właśnie być utożsamiony z Bogiem: jest oddalony, choć ciągle obecny, zdystansowany, choć jego miłość jest absolutna. Ta doskonałość odrzuca, ponieważ jawi się jako zaprzeczenie wszystkiego, co ludzkie. I dlatego grzech jest tak kuszący, upajający intensywnością przeżyć. Jednak bez Boga nic one nie znaczą. Prędzej czy później "miłość" staje się trucizną, która niszczy samą siebie. I wtedy pojawia się przebaczenie Boga, równie totalne jak jego miłość. Zamiast jednak wszystko naprawić, tylko jeszcze pogarsza sprawę, bowiem w obliczu miłosierdzia nasza grzeszna natura jest jeszcze bardziej podkreślona, a przez to musimy przed przebaczeniem uciec, nawet jeśli jedyną drogą jest zatracenie.

Na niższym poziomie jest to opowieść o tym, że miłość wymaga spektaklu. W tej wersji to Karenin a nie jego żona, jest postacią tragiczną. Kocha on swoją żonę miłością bezgraniczną, gotową na wszelkie poświęcenia, ale jest człowiekiem zachowującym się z rezerwą. I to jest jego klęską. Wroński to paw, który obnosi się ze swoją pewnością siebie, uparcie pędzie po zdobycz, celebruje proces uwodzenia, składa histeryczne deklaracja. Showman pełną gębą. Podobnie jest z Lewinem. Nie jest może gwiazdą salonów, ale wie, kiedy trzeba się popisać (jak w scenie obiadu, kiedy wygłasza płomienną przemową na cześć czystej miłości).

Jednak dla mnie "Anna Karenina" jest przede wszystkim polemiką z "Rekonstrukcją". Wright stosuje podobną formułę co Boe, ale dochodzi do odmiennych wniosków. U Duńczyka inscenizacja miała udowodnić, że nieważne jak bardzo sztuczne i arbitralne środowisko stworzy twórca, to emocje i tak pozostaną prawdziwe. U Brytyjczyka jest odwrotnie. Jego "Anna Karenina" dowodzi, że kostiumowy dramat, gdzie miłosna egzaltacja uderza w wysokie C, jest gatunkiem martwym, że emocje, o których opowiada są fałszywe i jedyną formą, w jakiej można je obronić jest sztuczność inscenizacji. W takich warunkach powstaje naturalna strefa buforowa, która sprawia, że przestajemy traktować emocje bohaterów na serio, a uwagę skupiamy na samy widowisku. Trochę to smutna konstatacja. Wright twierdzi bowiem, że jesteśmy tak cyniczni, że gdyby zrobił film na serio, bez teatralnej otoczki, to widzowie wyśmialiby bohaterów. I pewnie ma rację, ale ja tęsknię za kinem z rozmachem i bez trzymanki wskakującym w ocean uczuć absolutnych, egzaltowanych i histerycznych. I może dlatego większą sympatią darzę wersję z Sophie Marceau.

Ocena: 7

Ps. Domhnall Gleeson świetnie tu wypadł. Widać, że kino kostiumowe mu służy.

Komentarze

Chętnie czytane

Hvítur, hvítur dagur (2019)

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

Funkytown (2011)