The Lone Ranger (2013)
Gore Verbinski postradał zmysły. Tylko w ten sposób mogę sobie wytłumaczyć to, co zobaczyłem na ekranie kinowym. "Jeździec znikąd" to dzieło szaleńca cierpiącego dodatkowo na amnezję. Ale nawet Verbinski-wariat pozostał niezłym bullshiterem. Trudno nie podziwiać jego siły przekonywania, skoro Disney wyłożył na to "coś" niemałą fortunę.
Podstawowy problem z "Jeźdźcem" polega na tym, że jest tu praktycznie wszystko, co tylko w kinie pokazano przez ostatnie 100 lat. Łatwiej wymienić tego, czego nie ma, niż to co zostało na siłę wciśnięte. Co gorsza, poszczególne konwencje zupełnie do siebie nie przemawiają. Jeśli miała to bowiem być awanturnicza komedia, to jest w niej zdecydowani za dużo tradycyjnego westernu. Jeśli z kolei miał to być hołd złożony Sergio Leone i Ennio Morricone, to niepotrzebnie Verninski wrzucił bajeczki o koniach, ptakach i zającach. A jeśli miał to być film familijny, to powinien trochę przystopować z pokazaniem przemocy i seriożnym tonem.
Mnie (i zapewne większości oglądającym) najbardziej przypadły do gustu aspekty komediowe. Kiedy Verbinski bezwstydnie flirtuje z campem, jest oczywiście kretyńsko ale przynajmniej zabawnie. Pod tym względem dobrze też dobrał dwójkę aktorów. I Depp i Hammer doskonale odnajdują się w tej konwencji. Problem w tym, że się powtarzają. Szczególnie nudzi Depp, który już całkowicie wyczerpał swój zasób komediowych min. Hammer zaś zachowuje się tak, jakby wciąż pozostawał na planie "Królewny Śnieżki". Lubię go, ale obawiam się, że wielkiej kariery w Hollywood nie zrobi. Coraz bardziej przypomina mi Brendana Frasera, ale nie tego z "Mumii", ale z "George'a prosto z drzewa" czy "Zemsty futrzaków".
Chwilami Verbinski posuwa się jeszcze dalej i wrzuca do swojego filmu sceny, które idealnie pasowałyby ale do niszowej produkcji w stylu "John Dies at the End". Różnica polega na tym, że "John" kosztował grosze i zarobił ledwie 140 tys. dolarów, a "Jeździec znikąd" kosztował grubo ponad 200 milionów i oczekiwano, że zarobi co najmniej trzy razy tyle. Swoją drogą, te 200 milionów to chyba poszło na konia, bo nie bardzo je widać.
Verbinski doskonale czuje western. Udowodnił to przecież swoim najlepszym filmem w karierze – "Rango". Niestety tu kompletnie się pogubił. Dodatkowo za bardzo chciał zrobić nowego "Indianę Jonesa i Świątynię Zagłady" (te wagony!). Ale, cytując słowa każdej rozsądnej kobiety komentującej obnażającego się przed nią ekshibicjonisty, pozostaje mi jedynie rzec: "Panie, z czym do ludzi".
Ocena: 4
Podstawowy problem z "Jeźdźcem" polega na tym, że jest tu praktycznie wszystko, co tylko w kinie pokazano przez ostatnie 100 lat. Łatwiej wymienić tego, czego nie ma, niż to co zostało na siłę wciśnięte. Co gorsza, poszczególne konwencje zupełnie do siebie nie przemawiają. Jeśli miała to bowiem być awanturnicza komedia, to jest w niej zdecydowani za dużo tradycyjnego westernu. Jeśli z kolei miał to być hołd złożony Sergio Leone i Ennio Morricone, to niepotrzebnie Verninski wrzucił bajeczki o koniach, ptakach i zającach. A jeśli miał to być film familijny, to powinien trochę przystopować z pokazaniem przemocy i seriożnym tonem.
Mnie (i zapewne większości oglądającym) najbardziej przypadły do gustu aspekty komediowe. Kiedy Verbinski bezwstydnie flirtuje z campem, jest oczywiście kretyńsko ale przynajmniej zabawnie. Pod tym względem dobrze też dobrał dwójkę aktorów. I Depp i Hammer doskonale odnajdują się w tej konwencji. Problem w tym, że się powtarzają. Szczególnie nudzi Depp, który już całkowicie wyczerpał swój zasób komediowych min. Hammer zaś zachowuje się tak, jakby wciąż pozostawał na planie "Królewny Śnieżki". Lubię go, ale obawiam się, że wielkiej kariery w Hollywood nie zrobi. Coraz bardziej przypomina mi Brendana Frasera, ale nie tego z "Mumii", ale z "George'a prosto z drzewa" czy "Zemsty futrzaków".
Chwilami Verbinski posuwa się jeszcze dalej i wrzuca do swojego filmu sceny, które idealnie pasowałyby ale do niszowej produkcji w stylu "John Dies at the End". Różnica polega na tym, że "John" kosztował grosze i zarobił ledwie 140 tys. dolarów, a "Jeździec znikąd" kosztował grubo ponad 200 milionów i oczekiwano, że zarobi co najmniej trzy razy tyle. Swoją drogą, te 200 milionów to chyba poszło na konia, bo nie bardzo je widać.
Verbinski doskonale czuje western. Udowodnił to przecież swoim najlepszym filmem w karierze – "Rango". Niestety tu kompletnie się pogubił. Dodatkowo za bardzo chciał zrobić nowego "Indianę Jonesa i Świątynię Zagłady" (te wagony!). Ale, cytując słowa każdej rozsądnej kobiety komentującej obnażającego się przed nią ekshibicjonisty, pozostaje mi jedynie rzec: "Panie, z czym do ludzi".
Ocena: 4
Jaki smutek, można rzec że Depp skończył się na Kill'em All ;) A tak serio, to nawet polska dystrybucja chyba wyczuła, że film kariery nie zrobi, bo nie ma żadnej jego promocji.
OdpowiedzUsuńCzy ja wiem, czy nie ma. Film w teorii wchodzi do kin w piątek, a już od środy prawie wszystkie kina go będą pokazywać
OdpowiedzUsuńMnie też zasmuciłeś tą miażdżącą recenzją. Co do Deppa, trochę liczyłam na jego rehabilitację, a tu masz, upewniłeś mnie, w co sama przeczuwałam (już od dawna nie oglądam niczego w czym gra), że się raczej skończył. A może jeszcze ktoś mu da szansę, np. w jakimś dramacie psychologicznym?
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o promocję, dziś w Rossmanie wzięłam sobie darmową gazetę "Skarb" a tam między reklamami kosmetyków pojawia się całkiem przyzwoity wywiad z Deppem, w większości poświęcony "Jeźdźcowi znikąd" i jego roli. :)
"panie z czym do ludzi" - że też na to nie wpadłam, tylko z piskiem uciekałam, gdzie pieprz rośnie. :) (żarcik).
Na pocieszenie mogę powiedzieć, że wielu osobom się film jednak podoba, więc kto wie, może i wam też.
OdpowiedzUsuń