jOBS (2013)
Jestem totalnie zdruzgotany. Nie mogę uwierzyć, że "Jobsa" wyreżyserował Joshua Michael Stern. Jest on bowiem autorem jednego z moich ulubionych filmów – "Nigdylandia". Tymczasem "Jobs" to jeden z najgorszych obrazów tego roku. I nie chodzi mi tu o aspekt techniczny (bo tu akurat nie można się do niczego przyczepić), ale do samej idei filmu i sposobu narracji. Jak Stern mógł upaść tak nisko!
Ten film nie powinien nosić tytułu "Jobs". Jako biografia nie sprawdza się w ogóle. Więcej o Jobsie dowiem się czytając Wikipedię. Obraz Sterna jest prędzej biografią Apple Computer wyliczając najważniejsze wydarzenia z historii firmy do 2001 roku i prezentacji iPoda (od którego film się zaczyna). Na życie prywatne Jobsa składają się trzy czy cztery krótkie scenki rodzajowe, z których praktycznie nic nie wynika.
Zresztą tak naprawdę nic nie wynika z całego filmu. Jeśli w normalnym obrazie fabułę uznamy za płótno, to w przypadku "Jobsa" mamy do czynienia z dziurą ponad którą tu i ówdzie przewieszono parę wątłych nici. Twórcy w ogóle nie przybliżają widzom bohatera. Jeżeli coś powinno się wydarzyć, to zamiast tego w filmie pojawia się postać, która to mówi. Stąd mamy cały pochód bohaterów twierdzących, że Jobs jest geniuszem. W innym miejscu jedna z postaci powie, że Steve się zmienił. Musimy w to wszystko wierzyć na słowo, bo z tego, co widać na ekranie nie sposób cokolwiek wywnioskować. No chyba że geniuszem jest ten, kto w skupieniu gapi się, jak ktoś inny lutuje komponenty płyty głównej, wtedy Jobs jest z całą pewnością jedną z najbardziej genialnych postaci w historii świata. W filmie Steve Jobs nic nie wymyślił. Jego rola sprowadza się do stresujących wszystkich wokół patetycznych przemów na temat tego, że muszą być inni i jak ważne są czcionki.
Scenariusz "Jobsa" to jedna wielka katastrofa, która nigdy nie powinna być nawet brana pod uwagę jako rzecz możliwa do nakręcenia. Autor tekstu musiał chyba odwiedzić twórczą klinikę aborcyjną i pozbierał usunięte, nie w pełni uformowane płody fabularnych pomysłów i niczym Frankenstein pozszywał je w jednego potwora. W ten sposób na film składają się dziesiątki pomysłów na to, jak "ugryźć" postać Jobsa, ale kończy się to wszystko na bezrefleksyjnych klipach ukazujących różne aspekty osobowości bohatera.
Jednak Sterna słaby scenariusz wcale nie usprawiedliwia. To, co wyprawia ze zdjęciami i muzyką woła o pomstę do nieba. Gdyby zignorować fabułę, można byłoby je uznać nawet za udane. Ale przecież w filmie nie funkcjonują one w próżni. Stąd też te wszystkie zdjęcia pełne ciepłych barw, które w romansie sprawdzałyby się idealnie, tu wypadają po prostu absurdalnie. Jak choćby w pięknej scenie, w której widać przeszklony korytarz, cień dwójki rozmawiających osób, a w tle cudowny zachód słońca. Całość okraszona jest romantycznie-podniosłą muzą. Piękny obrazek dopóki nie zdasz sobie sprawy z tego, że jest to scena wykopywania z firmy członka zarządu, którego Jobs uznał za wroga. Takich schizoidalnych decyzji estetycznych stojących w sprzeczności z fabułą, jest niestety w filmie o wiele, wiele więcej.
I tak pozostaje jedyny plus i chyba jedyne uzasadnienie istnienia tego filmu – Ashton Kutcher. Po obejrzeniu "Jobsa" nie mam żadnych wątpliwości, że obraz powstał tylko w jednym celu: udowodnić, że Kutcher jest dobrym aktorem. I rzeczywiście, poradził sobie nieźle, a język ciała Jobsa opanował do perfekcji. Tyle tylko, że to nie miała być reklamówka aktorskich umiejętności Kutchera, w końcu tytuł brzmi "Jobs", nie "Kutcher".
Ocena: 2
Ten film nie powinien nosić tytułu "Jobs". Jako biografia nie sprawdza się w ogóle. Więcej o Jobsie dowiem się czytając Wikipedię. Obraz Sterna jest prędzej biografią Apple Computer wyliczając najważniejsze wydarzenia z historii firmy do 2001 roku i prezentacji iPoda (od którego film się zaczyna). Na życie prywatne Jobsa składają się trzy czy cztery krótkie scenki rodzajowe, z których praktycznie nic nie wynika.
Zresztą tak naprawdę nic nie wynika z całego filmu. Jeśli w normalnym obrazie fabułę uznamy za płótno, to w przypadku "Jobsa" mamy do czynienia z dziurą ponad którą tu i ówdzie przewieszono parę wątłych nici. Twórcy w ogóle nie przybliżają widzom bohatera. Jeżeli coś powinno się wydarzyć, to zamiast tego w filmie pojawia się postać, która to mówi. Stąd mamy cały pochód bohaterów twierdzących, że Jobs jest geniuszem. W innym miejscu jedna z postaci powie, że Steve się zmienił. Musimy w to wszystko wierzyć na słowo, bo z tego, co widać na ekranie nie sposób cokolwiek wywnioskować. No chyba że geniuszem jest ten, kto w skupieniu gapi się, jak ktoś inny lutuje komponenty płyty głównej, wtedy Jobs jest z całą pewnością jedną z najbardziej genialnych postaci w historii świata. W filmie Steve Jobs nic nie wymyślił. Jego rola sprowadza się do stresujących wszystkich wokół patetycznych przemów na temat tego, że muszą być inni i jak ważne są czcionki.
Scenariusz "Jobsa" to jedna wielka katastrofa, która nigdy nie powinna być nawet brana pod uwagę jako rzecz możliwa do nakręcenia. Autor tekstu musiał chyba odwiedzić twórczą klinikę aborcyjną i pozbierał usunięte, nie w pełni uformowane płody fabularnych pomysłów i niczym Frankenstein pozszywał je w jednego potwora. W ten sposób na film składają się dziesiątki pomysłów na to, jak "ugryźć" postać Jobsa, ale kończy się to wszystko na bezrefleksyjnych klipach ukazujących różne aspekty osobowości bohatera.
Jednak Sterna słaby scenariusz wcale nie usprawiedliwia. To, co wyprawia ze zdjęciami i muzyką woła o pomstę do nieba. Gdyby zignorować fabułę, można byłoby je uznać nawet za udane. Ale przecież w filmie nie funkcjonują one w próżni. Stąd też te wszystkie zdjęcia pełne ciepłych barw, które w romansie sprawdzałyby się idealnie, tu wypadają po prostu absurdalnie. Jak choćby w pięknej scenie, w której widać przeszklony korytarz, cień dwójki rozmawiających osób, a w tle cudowny zachód słońca. Całość okraszona jest romantycznie-podniosłą muzą. Piękny obrazek dopóki nie zdasz sobie sprawy z tego, że jest to scena wykopywania z firmy członka zarządu, którego Jobs uznał za wroga. Takich schizoidalnych decyzji estetycznych stojących w sprzeczności z fabułą, jest niestety w filmie o wiele, wiele więcej.
I tak pozostaje jedyny plus i chyba jedyne uzasadnienie istnienia tego filmu – Ashton Kutcher. Po obejrzeniu "Jobsa" nie mam żadnych wątpliwości, że obraz powstał tylko w jednym celu: udowodnić, że Kutcher jest dobrym aktorem. I rzeczywiście, poradził sobie nieźle, a język ciała Jobsa opanował do perfekcji. Tyle tylko, że to nie miała być reklamówka aktorskich umiejętności Kutchera, w końcu tytuł brzmi "Jobs", nie "Kutcher".
Ocena: 2
Zainteresowała mnie tak niska ocena filmu i przeczytałam całość - interesująca równie jak nota.
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba to:" Autor tekstu musiał chyba odwiedzić twórczą klinikę aborcyjną i pozbierał usunięte, nie w pełni uformowane płody fabularnych pomysłów i niczym Frankenstein pozszywał je w jednego potwora. " Ha, ha, ha dobre porównanie, czy przenośnia, kto je tam wie.. :)
Nie znam się na Jobsie, znaczy orientuję się w jego zasługach dla ludzkości, ale bez szczegółów. Natomiast w dzisiejszej prasie, natknęłąm się na artykuł, związany z polską premierą filmu, o niejakim panu Woźniaku, któremu Jobs to i owo podkradł. Artykułu jeszcze nie przeczytałam, tylko nagłówek i lid oraz podpisy pod zdjęciami, ale być może dlatego masz wrażenie małości głównego bohatera. Nie wiem, tak tylko powiązałam sobie te informacje. A artkuł przeczytam szybko jak się tylko da.
Poza tym, co do scen, narzekasz, że przesłodzone. Akurat ta, którą opisujesz, o zwolnieniu z pracy w tle zachodzącego słońca i przy dźwiekach romantyczno-podniosłej muzy, mi pasuje. Ludzi zwalnia się czasem w takiej atmosferze, uprzejmie, z uśmiechem na ustach, jakby im ofiarowano wyjazd na drogie i romantyczne wakacje na Karaiby. :)
W każdym razie, jestem filmem bardzo zainteresowana.
W filmie, w którym fabuła jest istotna, zdjęcia nie mogą istnieć niezależnie od historii, a tak jest tu. Pewnie, że w tym obrazku, który opisałem, nie ma nic złego. Tyle tylko, że Jobs jest w tym filmie osobą, która w cywilizowany sposób nie potrafi się rozstawać ze swoimi współpracownikami.
OdpowiedzUsuńCo do Woźniaka, to o "kradzieżach" nie ma ani słowa. Zresztą rywalizacja z Microsoft też prawie w ogóle nie jest ruszona, poza jedną sceną.