Red State (2011)
Po obejrzeniu "Red State" przestałem się dziwić, dlaczego Kevin Smith (reżyser bądź co bądź uznany) miał takie problemy z dystrybucją filmu. Co za bałagan! Smith słyszał dzwony, tylko że nie widział, w którym kościele, a to z tego powodu, że był akurat Anioł Pański i dzwoniło we wszystkich kościołach naraz. Bo też czego tu nie ma!!! Zaczyna się od krytyki internetu, który jest ukazany jako narzędzie ułatwiające rozwiązłość seksualną. Później dostaje się fanatykom religijnym widzącym tylko grzech i rozkład zwiastujący koniec czasu. A na deser zostaje cyniczny rząd, który zamiast chronić obywateli, karmi schizę i terrorystyczną paranoję, by w ten sposób tworzyć totalitarne wypaczenie idei demokracji i republiki. Po drodze mamy niekompetentne służby policyjne, ekologów-narkomanów, posthipisowskie ciało pedagogiczne, które dobre jest tylko w gębie oraz bezrefleksyjne, nastawione na tanią sensację media.
Za dużo tego wszystkiego. Tematy ciekawe i zdecydowanie warte bliższemu przyjrzeniu się, ale film zbudowany z takich elementów musi mieć ręce i nogi. Tymczasem "Red State" to jeden wielki kocioł, do którego reżyser wrzucił wszystko. I nie ma się co dziwić, że wyszło mu śmierdzące szambo. Wątki pojawiają się i znikają, jak kolejne osobowości pacjenta szpitala psychiatrycznego. Co naście minut zmienia się zupełnie stylistyka, bez zawracania sobie głowy tym, co było wcześniej i tym, co będzie później. Niektóre rozwiązania zostają wykorzystane zaledwie raz, bez jakiegokolwiek uzasadnienia (jak wrzutka z napisem i godziną, która pojawia się pod koniec pierwszej sceny z Johnem Goodmanem).
Z tego też powodu Smith jawi się jako osoba, która atakując innych za ich paranoiczne i cyniczne postawy, sama jest właśnie najbardziej paranoiczną i cyniczną osobą. Pluje jadem na prawo i lewo, wściekły na kraj, którego obywatele są równie zepsuci co władze. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko zastanawiać się, czy ten potop krytyki nie został przypadkiem zainspirowany przez incydent, jaki Smith przeżył w pewnym samolocie, którego obsługa poprosiła go o opuszczenie pokładu... ponieważ był za gruby.
Ocena: 4
Za dużo tego wszystkiego. Tematy ciekawe i zdecydowanie warte bliższemu przyjrzeniu się, ale film zbudowany z takich elementów musi mieć ręce i nogi. Tymczasem "Red State" to jeden wielki kocioł, do którego reżyser wrzucił wszystko. I nie ma się co dziwić, że wyszło mu śmierdzące szambo. Wątki pojawiają się i znikają, jak kolejne osobowości pacjenta szpitala psychiatrycznego. Co naście minut zmienia się zupełnie stylistyka, bez zawracania sobie głowy tym, co było wcześniej i tym, co będzie później. Niektóre rozwiązania zostają wykorzystane zaledwie raz, bez jakiegokolwiek uzasadnienia (jak wrzutka z napisem i godziną, która pojawia się pod koniec pierwszej sceny z Johnem Goodmanem).
Z tego też powodu Smith jawi się jako osoba, która atakując innych za ich paranoiczne i cyniczne postawy, sama jest właśnie najbardziej paranoiczną i cyniczną osobą. Pluje jadem na prawo i lewo, wściekły na kraj, którego obywatele są równie zepsuci co władze. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko zastanawiać się, czy ten potop krytyki nie został przypadkiem zainspirowany przez incydent, jaki Smith przeżył w pewnym samolocie, którego obsługa poprosiła go o opuszczenie pokładu... ponieważ był za gruby.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz