Vous n'avez encore rien vu (2012)
Oto, jak powinno się wykorzystywać teatr w kinie. Zamiast udawać, że jej nie ma, należy otworzyć się no możliwości sceny. Na ekranie daje to wtedy niesamowity wynik. Alain Resnais świetnie to rozumiał.
"Jeszcze nic nie widzieliście" jest jak wielobarwny mus, wymieszany, ale nie do końca, więc poszczególne kolory i warstwy choć się zacierają, to pozostają widoczne, raz wyraźniej a raz mniej. Grupa aktorów, która przybyła do domu zmarłego reżysera, ogląda przedstawienie młodej trupy teatralnej. Wystawiana jest "Eurydyka" zmarłego reżysera, w której wystąpili w tej lub innej roli wszyscy zebrani aktorzy. Szybko więc zaczynają odgrywać role, które do dziś znają całym sercem. Chwilami znika ograniczenie domu, aktorzy, którzy przecież powinni być widzami, stają się naprawdę odgrywanymi postaciami, a salon zmienia się w kawiarnię, hotelowy pokoik, peron kolejowy.
Najlepiej Resaisowi wyszedł pierwszy akt. Jest poruszający, a żonglowanie trzema różnymi wersjami tej samej sceny wychodzi mu bezbłędnie. Potem gdzieś ten pomysł znika. Eurydyka i Orfeusz w wykonaniu Azémy i Arditiego zdominowali ekran. I choć ich gra jest fantastyczna, to jednak z jakiegoś powodu nie tylko oni są Eurydyką i Orfeuszem, więc trudno nie czuć się trochę oszukanym.
"Jeszcze nic nie widzieliście" nie jest jednak tylko i wyłącznie opowieścią o sztuce i tym, że prawdziwy reżyser może kontynuować swoje dzieło nawet po śmierci. To jest także, a może przede wszystkim opowieść właśnie o śmierci. Ona jest tu postacią pozytywną, a życie jej brutalnym i bezwzględnym przeciwnikiem. Śmierć kusi, a nawet mami, ale obietnica, którą składa, nawet jeśli jest w intencjach fałszywa (bo jej motywacją jest pokonanie życia a nie dobro jednostki), to jednak w swej istocie jest prawdziwa. Resnais pokazuje, dlaczego dla wielu osób to życie budzi strach, a śmierć jest wybawieniem.
Ocena: 7
"Jeszcze nic nie widzieliście" jest jak wielobarwny mus, wymieszany, ale nie do końca, więc poszczególne kolory i warstwy choć się zacierają, to pozostają widoczne, raz wyraźniej a raz mniej. Grupa aktorów, która przybyła do domu zmarłego reżysera, ogląda przedstawienie młodej trupy teatralnej. Wystawiana jest "Eurydyka" zmarłego reżysera, w której wystąpili w tej lub innej roli wszyscy zebrani aktorzy. Szybko więc zaczynają odgrywać role, które do dziś znają całym sercem. Chwilami znika ograniczenie domu, aktorzy, którzy przecież powinni być widzami, stają się naprawdę odgrywanymi postaciami, a salon zmienia się w kawiarnię, hotelowy pokoik, peron kolejowy.
Najlepiej Resaisowi wyszedł pierwszy akt. Jest poruszający, a żonglowanie trzema różnymi wersjami tej samej sceny wychodzi mu bezbłędnie. Potem gdzieś ten pomysł znika. Eurydyka i Orfeusz w wykonaniu Azémy i Arditiego zdominowali ekran. I choć ich gra jest fantastyczna, to jednak z jakiegoś powodu nie tylko oni są Eurydyką i Orfeuszem, więc trudno nie czuć się trochę oszukanym.
"Jeszcze nic nie widzieliście" nie jest jednak tylko i wyłącznie opowieścią o sztuce i tym, że prawdziwy reżyser może kontynuować swoje dzieło nawet po śmierci. To jest także, a może przede wszystkim opowieść właśnie o śmierci. Ona jest tu postacią pozytywną, a życie jej brutalnym i bezwzględnym przeciwnikiem. Śmierć kusi, a nawet mami, ale obietnica, którą składa, nawet jeśli jest w intencjach fałszywa (bo jej motywacją jest pokonanie życia a nie dobro jednostki), to jednak w swej istocie jest prawdziwa. Resnais pokazuje, dlaczego dla wielu osób to życie budzi strach, a śmierć jest wybawieniem.
Ocena: 7
Ten film mnie kusi od jakiegoś czasu, także ze względu na nazwisko rezysera. Aż się nie chce wierzyć, że nakręcił go mając 90 lat!
OdpowiedzUsuńPo twojej recenzji chyba się za niego szybciej zabiorę.
To, że nakręcił to staruszek właśnie daje się mocno wyczuć w podejściu do postaci śmierci.
UsuńSwoją drogą to ciekawe, że leży u mnie na półce od paru już lat wcześniejszy film reżysera "Szalone trawy" i dotąd go nie obejrzałem, a ten już tak.
Te "Szalone trawy" widziałam, ale niestety, niewiele z nich pamiętam. Sprawdziłam na filmwebie swoja ocenę - hm, 5/10, czyli szału nie było. Przypomniałam sobie z opisu jego treść, ale nadal wiele nie kojarzę. Natomiast "Hiroszima - moja miłość" - piękny.
OdpowiedzUsuńKiedyś pewnie obejrzę, więc zobaczymy, jak mi się spodoba.
UsuńA Hiroszima owszem piękna, z wciąż jeszcze młodą Rivą.