Prince Avalanche (2013)
No proszę, kiedy David Gordon Green przestaje usilnie starać się być zabawnym, potrafi zrobić całkiem dobry film. Może częściej powinien sięgać po europejskie produkcje (choć czy Islandia to jeszcze Europa?). "Prince Avalanche" to portret współczesnego mężczyzny. Dwójka bohaterów prezentuje wszystkie postawy: pogoń za byciem "prawdziwym samcem" (co dla jednego oznacza umiejętność schwytania i filetowania ryby, a dla drugiego zaliczanie kolejnych lasek), pozerstwo, za których kryje się wrażliwość i niepewność co do własnej wartości.
Film utrzymany w bardzo "sundance'owym" klimacie składa się tak naprawdę z kilku scen rozmów pomiędzy dwójką bohaterów. Są one ciekawe, ale bez przesady. O wiele bardziej spodobała mi się scena spotkania Alvina ze staruszką na zgliszczach jej domu. Kiedy opowiada o swojej licencji pilota i nadziei, że może cudem się uratowała – wow, to było naprawdę mocne przeżycie. "Prince Avalanche" ma też sporo świetnych zdjęć. Czasami są to drobnostki (jak zbliżenie na oko Hirscha). Spodobała mi się też muzyka, bardzo skandynawska w duchu.
"Prince Avalanche" zaintrygowało mnie również pojawieniem się europejskich elementów, dla których nie powinno być miejsca w filmie rozgrywającym gdzieś na teksańskim zadupiu. Jak choćby piłka nożna (dziś może miałoby to uzasadnienie, bo piłka zaczyna być popularna w Stanach nie tylko wśród Latynosów, ale akcja filmów rozgrywa się w latach 80., kiedy sport ten był ignorowany przez zwyczajnych Amerykanów). Jeszcze dziwniejsze było przejście na system metryczny. W jednej chwili mówią o milach, a zaraz potem o metrach. Ciekawe, ile rodowitych Amerykanów używa takich pojęć jak "metr"? Ciekawe też, dlaczego te nieamerykańskie wtręty znalazły się w filmie.
Ocena: 6
Film utrzymany w bardzo "sundance'owym" klimacie składa się tak naprawdę z kilku scen rozmów pomiędzy dwójką bohaterów. Są one ciekawe, ale bez przesady. O wiele bardziej spodobała mi się scena spotkania Alvina ze staruszką na zgliszczach jej domu. Kiedy opowiada o swojej licencji pilota i nadziei, że może cudem się uratowała – wow, to było naprawdę mocne przeżycie. "Prince Avalanche" ma też sporo świetnych zdjęć. Czasami są to drobnostki (jak zbliżenie na oko Hirscha). Spodobała mi się też muzyka, bardzo skandynawska w duchu.
"Prince Avalanche" zaintrygowało mnie również pojawieniem się europejskich elementów, dla których nie powinno być miejsca w filmie rozgrywającym gdzieś na teksańskim zadupiu. Jak choćby piłka nożna (dziś może miałoby to uzasadnienie, bo piłka zaczyna być popularna w Stanach nie tylko wśród Latynosów, ale akcja filmów rozgrywa się w latach 80., kiedy sport ten był ignorowany przez zwyczajnych Amerykanów). Jeszcze dziwniejsze było przejście na system metryczny. W jednej chwili mówią o milach, a zaraz potem o metrach. Ciekawe, ile rodowitych Amerykanów używa takich pojęć jak "metr"? Ciekawe też, dlaczego te nieamerykańskie wtręty znalazły się w filmie.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz