Red Lights (2012)
"Pogrzebanym" Rodrigo Cortés zdobył sobie u mnie spory kredyt zaufania. Szybko go jednak wykorzystał. "Red Lights" to spore rozczarowanie. Głównie dlatego, że tkwi w nim duży potencjał.
Pierwsza tercja filmu to typowy horror, w którym sceptycy polują na autentyczną paranormalność. Sigourney Weaver bryluje, jest prawdziwą gwiazdą, a jej postać została świetnie pomyślana. Matheson przywodzi na myśl Houdiniego, z tą jego obsesją demaskatorską, za którą jednak kryje się pragnienie wiary, że coś istnieje poza granicami ludzkiej percepcji. Ona także bezwzględnie rozprawia się ze wszystkimi przejawami zjawisk nadprzyrodzonych, ale czyni to właśnie dlatego, że chciałaby zdobyć dowód umożliwiający jej wiarę.
Druga tercja jest równie interesująca. To przypowieść o obsesji, która zaciera granice pomiędzy tym, co racjonalne a irracjonalne. Na pierwszy plan wybija się Buckley grany przez Murphy'ego. Ta część przypomina raczej horror o opętaniu. Reżyser ciekawie rozgrywa konflikt pomiędzy Buckleyem a Silverem. Niejasne granice otwierają pole do dywagacji. Ale w tej części ujawnia się poważna wada konstrukcyjna. Silver to ciekawy element fabularny, ale funkcjonujący jedynie jako katalizator, nie ma żadnej autonomii. Każda próba zrozumienia jego motywacji kończy się fiaskiem.
Odpowiedź otrzymujemy w trzeciej tercji, ale jest to odpowiedź mało satysfakcjonująca. Ta tercja odwołuje się do maksymy wyroczni delfickiej. Cortés oferuje gwałtowną wywrotkę fabularną. W zamyśle miała ona robić zapewne duże wrażenie, tymczasem prowadzi do głębokiego rozczarowania, ponieważ okazuje się, że cały film pozbawiony jest głębszego sensu, że wszyscy bohaterowie są niczym brokat: lśniąca ozdóbka przeciętności.
Każda z tercji oddzielnie mogła stanowić podstawę interesującego filmu. Razem powodują, że "Red Lights" wyglądają niczym poligon doświadczalny po nie do końca udanym eksperymencie. Cortés wyraźnie był rozdarty, ambicje przerosły jego możliwości narracyjne. W ostatecznym rezultacie otrzymaliśmy bałagan, w którym ciekawe pomysły giną w natłoku niepotrzebnych ozdobników.
Ocena: 5
Pierwsza tercja filmu to typowy horror, w którym sceptycy polują na autentyczną paranormalność. Sigourney Weaver bryluje, jest prawdziwą gwiazdą, a jej postać została świetnie pomyślana. Matheson przywodzi na myśl Houdiniego, z tą jego obsesją demaskatorską, za którą jednak kryje się pragnienie wiary, że coś istnieje poza granicami ludzkiej percepcji. Ona także bezwzględnie rozprawia się ze wszystkimi przejawami zjawisk nadprzyrodzonych, ale czyni to właśnie dlatego, że chciałaby zdobyć dowód umożliwiający jej wiarę.
Druga tercja jest równie interesująca. To przypowieść o obsesji, która zaciera granice pomiędzy tym, co racjonalne a irracjonalne. Na pierwszy plan wybija się Buckley grany przez Murphy'ego. Ta część przypomina raczej horror o opętaniu. Reżyser ciekawie rozgrywa konflikt pomiędzy Buckleyem a Silverem. Niejasne granice otwierają pole do dywagacji. Ale w tej części ujawnia się poważna wada konstrukcyjna. Silver to ciekawy element fabularny, ale funkcjonujący jedynie jako katalizator, nie ma żadnej autonomii. Każda próba zrozumienia jego motywacji kończy się fiaskiem.
Odpowiedź otrzymujemy w trzeciej tercji, ale jest to odpowiedź mało satysfakcjonująca. Ta tercja odwołuje się do maksymy wyroczni delfickiej. Cortés oferuje gwałtowną wywrotkę fabularną. W zamyśle miała ona robić zapewne duże wrażenie, tymczasem prowadzi do głębokiego rozczarowania, ponieważ okazuje się, że cały film pozbawiony jest głębszego sensu, że wszyscy bohaterowie są niczym brokat: lśniąca ozdóbka przeciętności.
Każda z tercji oddzielnie mogła stanowić podstawę interesującego filmu. Razem powodują, że "Red Lights" wyglądają niczym poligon doświadczalny po nie do końca udanym eksperymencie. Cortés wyraźnie był rozdarty, ambicje przerosły jego możliwości narracyjne. W ostatecznym rezultacie otrzymaliśmy bałagan, w którym ciekawe pomysły giną w natłoku niepotrzebnych ozdobników.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz