The Wise Kids (2011)
"The Wise Kids" to niezwykle odświeżająca lektura. Głównie za sprawą rzadkiego w dzisiejszym kinie podejścia reżysera do poruszanych tematów. Wiara, wątpliwości, życie – wielkie problemy, które łatwo stają się narzędziem indoktrynacji. Z jednej strony istnieje pokusa ukazania religii jako kagańca, który ogranicza wolność jednostki. Z drugiej strony mamy syndrom oblężonej twierdzy skłaniający do widzenia świata w sztywnym rozróżnieniu na białe i czarne z zerem tolerancji dla szarości. Stephen Cone wybrał inną drogę. W jego filmie ludzie nie są jednowymiarowi. Ich emocje, pragnienia, rozmyślania sprawiają, że nie sposób ich łatwo zaklasyfikować. Cone nikogo nie piętnuje, niczego nie narzuca. Pokazuje różnorodność, która istnieje nie tylko pomiędzy ludźmi, ale w środku człowieka. Delikatność i odwaga Cone'a bardzo mi zaimponowała.
Film jest swoistego rodzaju tryptykiem opowiadającym o orientacji seksualnej, kryzysie wiary i pewności wiary. Pierwszy temat wydał mi się najmniej interesujący, głównie dlatego, że w kinie był on w ostatnich latach wałkowany wielokrotnie. Jedyna fajna rzecz w tym filmie, to stworzony przez Cone'a "triumwirat" Harry-Austin-Tim, poprzez który reżyser pokazuje jak bardzo różnią się od siebie kolejne pokolenia gejów. Wątek ten ma też jedną bardzo piękną scenę. To spotkanie Austina z Timem, kiedy ten pierwszy, niby starszy i bardziej doświadczony, z lękiem wyznaje prawdę, że nie wie, co ma robić. Cudowna chwila!
Wątek Brea, która powoli zaczyna tracić wiarę, jest ciekawszy głównie za sprawą Molly Kunz. Udało jej się bardzo przekonująco odegrać postać dziewczyny, która odkrywa, że wiara nie daje odpowiedzi na pytania, że wiara istnieje właśnie ze względu na brak odpowiedzi. Jej Brea nie potrafi tego zaakceptować. Kunz ma kilka znakomitych momentów, w których w oszczędny a zarazem sugestywny sposób odegrała wewnętrzne rozterki bohaterki. Niemal można zobaczyć w jej oczach powoli gasnący płomień wiary.
Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie Laura, dla której wiara jest stanem tak naturalnym jak oddychanie, nawet jeśli nie zawsze rozumie Słowo Boże. Laura jest też bohaterką dwóch zdecydowanie najlepszych scen w filmie. Pierwsza to scena w restauracji, kiedy Laura zadaje fundamentalne pytanie: czy jeśli zaczniemy wybierać z Biblii to, co nam odpowiada, to czy Biblia ma jeszcze jakieś znaczenie, czy nie dokonujemy dewaluacji wiary. Druga scena – najlepszy moment w filmie! – jest wtedy, kiedy składa deklarację wiary i kiedy błaga Brea, by lekko nie porzucała swojej wiary. W tym momencie doskonale widać, że dla Laury wiara nie jest ideologią, filozofią życia, światopoglądem. Wiara stanowi jądro jej tożsamości. Przepiękny, na swój bolesny sposób, jest moment, kiedy widzimy jej absolutny strach za tych, którzy nie wierzą. Cone jak mało kto oddał w tej jednej scenie prawdę o czystej, prawdziwej wierze.
Ocena: 7
Film jest swoistego rodzaju tryptykiem opowiadającym o orientacji seksualnej, kryzysie wiary i pewności wiary. Pierwszy temat wydał mi się najmniej interesujący, głównie dlatego, że w kinie był on w ostatnich latach wałkowany wielokrotnie. Jedyna fajna rzecz w tym filmie, to stworzony przez Cone'a "triumwirat" Harry-Austin-Tim, poprzez który reżyser pokazuje jak bardzo różnią się od siebie kolejne pokolenia gejów. Wątek ten ma też jedną bardzo piękną scenę. To spotkanie Austina z Timem, kiedy ten pierwszy, niby starszy i bardziej doświadczony, z lękiem wyznaje prawdę, że nie wie, co ma robić. Cudowna chwila!
Wątek Brea, która powoli zaczyna tracić wiarę, jest ciekawszy głównie za sprawą Molly Kunz. Udało jej się bardzo przekonująco odegrać postać dziewczyny, która odkrywa, że wiara nie daje odpowiedzi na pytania, że wiara istnieje właśnie ze względu na brak odpowiedzi. Jej Brea nie potrafi tego zaakceptować. Kunz ma kilka znakomitych momentów, w których w oszczędny a zarazem sugestywny sposób odegrała wewnętrzne rozterki bohaterki. Niemal można zobaczyć w jej oczach powoli gasnący płomień wiary.
Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie Laura, dla której wiara jest stanem tak naturalnym jak oddychanie, nawet jeśli nie zawsze rozumie Słowo Boże. Laura jest też bohaterką dwóch zdecydowanie najlepszych scen w filmie. Pierwsza to scena w restauracji, kiedy Laura zadaje fundamentalne pytanie: czy jeśli zaczniemy wybierać z Biblii to, co nam odpowiada, to czy Biblia ma jeszcze jakieś znaczenie, czy nie dokonujemy dewaluacji wiary. Druga scena – najlepszy moment w filmie! – jest wtedy, kiedy składa deklarację wiary i kiedy błaga Brea, by lekko nie porzucała swojej wiary. W tym momencie doskonale widać, że dla Laury wiara nie jest ideologią, filozofią życia, światopoglądem. Wiara stanowi jądro jej tożsamości. Przepiękny, na swój bolesny sposób, jest moment, kiedy widzimy jej absolutny strach za tych, którzy nie wierzą. Cone jak mało kto oddał w tej jednej scenie prawdę o czystej, prawdziwej wierze.
Ocena: 7
Oczywiście że nie widziałem :) Jak większości z tego bloga. Co nie zmienia faktu że odwiedzam i zaciekawieniem czytam. Być może w końcu na coś się skuszę :)
OdpowiedzUsuńWszystkiego najlepszego w Nowym Roku.
Miło jest mi Ciebie gościć w moich skromnych progach :)
UsuńA w 2014 roku życzę jak najwięcej filmowych odkryć i pozytywnych zaskoczeń.