Wolf Creek (2005)
SPOILERY
Przetrwać mogą tylko najlepiej przystosowani? Australijski "Wolf Creek" zdecydowanie zaprzecza tezom Darwina. Morał tego filmu jest prosty: przetrwanie jest kwestią przypadku.
Film Grega Mcleana to dość typowa opowiastka o psychopacie, który poluje na przypadkowe osoby. Ale żeby się o tym przekonać, trzeba przetrwać pierwsze 48 minut, które mają widzom do zaoferowania jedynie nieopatrzone w kinie plenery zachodniej Australii. Jak na mój gust jest to zbyt długi wstęp do tego, co jest sednem opowieści.
Kiedy jednak film się rozkręca, robi się ciekawie. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze cieszy odejście twórcy od typowego obrazu psychopaty. Mick jest prostakiem i takie też są jego "zabawy". Ale brak wyrafinowania nie oznacza, że nie jest groźny, o czym przekonują się bohaterowie. Po drugie spodobała mi się postać Liz. Dziewczyna ma głowę na karku i potrafi się odnaleźć w skrajnej sytuacji. W przeciwieństwie do swoich koleżanek z amerykańskich slasherów, nie panikuje, nie wrzeszczy, nie ucieka w bezsensownym kierunku. Wydaje się być doskonale wyposażona w to, co potrzebne do przetrwania. A jednak tak nie jest. Co więcej, to ona właśnie będzie pierwszą ofiarą. I to też mi się spodobało.
"Wolf Creek" ma jednak też kilka wad. Najbardziej rzuca się w oczy ujęcie zaćmienia słońca. W tym filmie, który przez długi czas kręcony jest prawie jak found footage, takie wstawki są zupełnie nie na miejscu. Trochę gryzie się też zbyt prosty układ narracyjny, który polega na tym, że ofiary wkraczają na arenę zdarzeń kolejno, choć nie ma żadnego dla tego uzasadnienia (dotyczy to przede wszystkim postaci Bena, o którym wszyscy zapominają na dobrych naście minut). Jasne, że jest to standardowa forma w tego rodzaju filmach, ale Mclean mógł się nieco bardziej postarać.
Ocena: 6
Przetrwać mogą tylko najlepiej przystosowani? Australijski "Wolf Creek" zdecydowanie zaprzecza tezom Darwina. Morał tego filmu jest prosty: przetrwanie jest kwestią przypadku.
Film Grega Mcleana to dość typowa opowiastka o psychopacie, który poluje na przypadkowe osoby. Ale żeby się o tym przekonać, trzeba przetrwać pierwsze 48 minut, które mają widzom do zaoferowania jedynie nieopatrzone w kinie plenery zachodniej Australii. Jak na mój gust jest to zbyt długi wstęp do tego, co jest sednem opowieści.
Kiedy jednak film się rozkręca, robi się ciekawie. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze cieszy odejście twórcy od typowego obrazu psychopaty. Mick jest prostakiem i takie też są jego "zabawy". Ale brak wyrafinowania nie oznacza, że nie jest groźny, o czym przekonują się bohaterowie. Po drugie spodobała mi się postać Liz. Dziewczyna ma głowę na karku i potrafi się odnaleźć w skrajnej sytuacji. W przeciwieństwie do swoich koleżanek z amerykańskich slasherów, nie panikuje, nie wrzeszczy, nie ucieka w bezsensownym kierunku. Wydaje się być doskonale wyposażona w to, co potrzebne do przetrwania. A jednak tak nie jest. Co więcej, to ona właśnie będzie pierwszą ofiarą. I to też mi się spodobało.
"Wolf Creek" ma jednak też kilka wad. Najbardziej rzuca się w oczy ujęcie zaćmienia słońca. W tym filmie, który przez długi czas kręcony jest prawie jak found footage, takie wstawki są zupełnie nie na miejscu. Trochę gryzie się też zbyt prosty układ narracyjny, który polega na tym, że ofiary wkraczają na arenę zdarzeń kolejno, choć nie ma żadnego dla tego uzasadnienia (dotyczy to przede wszystkim postaci Bena, o którym wszyscy zapominają na dobrych naście minut). Jasne, że jest to standardowa forma w tego rodzaju filmach, ale Mclean mógł się nieco bardziej postarać.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz