Her (2013)
Chyba jeszcze nie otrząsnąłem się z lektury Johna Crowleya, bo "Ona" to dla mnie gnoza w czystej postaci. Z tego też powodu nie jest to w moich oczach historia miłosna. Traktuję film tak samo, jak średniowieczne traktaty alchemiczne o oblubieńcach i oblubienicach i ich związkach.
"Ona" jest więc opowieścią o świecie. To próba ubrania w słowa (a także w osoby, zdarzenia, przestrzenie, czas) myśli i emocji. Jest tu wszystko, co z szeroko pojętą wiedzą tajemną ma związek. Adam i Ewa, Szechina i Sophia. Niepamięć, przebudzenie. Dwoistość, merkuriańskie coniunctio oppositorum. Eidolon (w filmie Isabella). Logos i wywodząca się z niego idea narracji rzeczywistości, w której słowa nadają kształt rzeczy, rzeczy te stają się Prawdą lub też przestają nią być. Cykliczność, która jest podróżą nie po okręgu lecz trójwymiarowej spirali: powrót w to samo miejsce, które nie jest jednak tym samym. Spike Jonze jak na prawdziwego doktora sztuk tajemnych odsłania prawdę jednocześnie wcale jej nie ujawniając, opowiadając jedną historię (która jest jedyną opowiadaną przez niego historią) zarazem mówi coś zupełnie innego. Zdumiewa fakt, z jaką lekkością i sprawnością Jonze był w stanie zebrać to wszystko w koherentną całość. No ale gnostyczne ciągoty Jonze ujawnił już dawno, więc tak naprawdę nie powinienem się chyba dziwić jego wyjątkowym umiejętnościom
Na film Jonzego można oczywiście spojrzeć też inaczej. Jako na ostateczny melodramat narcystyczny. Filmowy OS jest przecież niczym innym jak wytworem własnej psychiki właściciela. Jest nim samym, ale oddzielonym, przez co staje się bytem niezależny, ale jednocześnie zależnym, bo spersonalizowanym (relacja własności zostaje więc zachowana, choć może nie być zwerbalizowana). Jest to więc opowieść o miłość samego siebie, czy też raczej miłości do samego siebie. Co oczywiście znów prowadzi nas do gnozy, do idei dziecka-kochanka, dzieła stworzenia-Boga. A zatem miłość jest procesem radzenia sobie z pierwotnym rozdarciem, wycofaniem się z siebie (dzieło kreacji) i doprowadzeniem do powrotu Pełni. Film jest melodramatem, ponieważ ten proces ma tu postać à rebours: to nie bohater dociera do pełni Jaźni, lecz jego stworzenie-kochanka, dokonując swej własnej transcendencji (nowego wymiaru nabiera znaczenie daru Bożego – Theodore), podczas gdy bohater otrzymawszy to, czego pragnął powraca do punktu startu (ale nie do tego samego miejsca), by zacząć kolejny cykl, od początku, choć oczywiście wcale nie od początku, bo choć jest ten sam, to nie jest taki sam.
Czysto filmowo, "Ona" oczywiście oczarowuje, ale tego się po reżyserze można było spodziewać. Jonze nigdy nie schodzi poniżej wysokiego poziomu. Scena seksu Theodore'a i Samanthy ma szansę na długo zapisać się w mej pamięci. Niemniej jednak końcówka nie do końca mnie usatysfakcjonowała. Z intelektualnego punktu widzenia nie mogę jej niczego zarzucić, przeciwnie, trudno nad nią nie kiwać głową z zachwytem. Emocjonalnie niestety czegoś mi tu brakuje, czegoś trudnego do wyartykułowania, lecz ten brak (lub nadmiar?) wyraźnie mnie uwierał.
Ocena: 8
Ps. Kristen Wiig jako SexyKitten wymaga odrębnych zachwytów. Scena sex-telefonu też ma szansę długo pozostać w mej pamięci.
"Ona" jest więc opowieścią o świecie. To próba ubrania w słowa (a także w osoby, zdarzenia, przestrzenie, czas) myśli i emocji. Jest tu wszystko, co z szeroko pojętą wiedzą tajemną ma związek. Adam i Ewa, Szechina i Sophia. Niepamięć, przebudzenie. Dwoistość, merkuriańskie coniunctio oppositorum. Eidolon (w filmie Isabella). Logos i wywodząca się z niego idea narracji rzeczywistości, w której słowa nadają kształt rzeczy, rzeczy te stają się Prawdą lub też przestają nią być. Cykliczność, która jest podróżą nie po okręgu lecz trójwymiarowej spirali: powrót w to samo miejsce, które nie jest jednak tym samym. Spike Jonze jak na prawdziwego doktora sztuk tajemnych odsłania prawdę jednocześnie wcale jej nie ujawniając, opowiadając jedną historię (która jest jedyną opowiadaną przez niego historią) zarazem mówi coś zupełnie innego. Zdumiewa fakt, z jaką lekkością i sprawnością Jonze był w stanie zebrać to wszystko w koherentną całość. No ale gnostyczne ciągoty Jonze ujawnił już dawno, więc tak naprawdę nie powinienem się chyba dziwić jego wyjątkowym umiejętnościom
Na film Jonzego można oczywiście spojrzeć też inaczej. Jako na ostateczny melodramat narcystyczny. Filmowy OS jest przecież niczym innym jak wytworem własnej psychiki właściciela. Jest nim samym, ale oddzielonym, przez co staje się bytem niezależny, ale jednocześnie zależnym, bo spersonalizowanym (relacja własności zostaje więc zachowana, choć może nie być zwerbalizowana). Jest to więc opowieść o miłość samego siebie, czy też raczej miłości do samego siebie. Co oczywiście znów prowadzi nas do gnozy, do idei dziecka-kochanka, dzieła stworzenia-Boga. A zatem miłość jest procesem radzenia sobie z pierwotnym rozdarciem, wycofaniem się z siebie (dzieło kreacji) i doprowadzeniem do powrotu Pełni. Film jest melodramatem, ponieważ ten proces ma tu postać à rebours: to nie bohater dociera do pełni Jaźni, lecz jego stworzenie-kochanka, dokonując swej własnej transcendencji (nowego wymiaru nabiera znaczenie daru Bożego – Theodore), podczas gdy bohater otrzymawszy to, czego pragnął powraca do punktu startu (ale nie do tego samego miejsca), by zacząć kolejny cykl, od początku, choć oczywiście wcale nie od początku, bo choć jest ten sam, to nie jest taki sam.
Czysto filmowo, "Ona" oczywiście oczarowuje, ale tego się po reżyserze można było spodziewać. Jonze nigdy nie schodzi poniżej wysokiego poziomu. Scena seksu Theodore'a i Samanthy ma szansę na długo zapisać się w mej pamięci. Niemniej jednak końcówka nie do końca mnie usatysfakcjonowała. Z intelektualnego punktu widzenia nie mogę jej niczego zarzucić, przeciwnie, trudno nad nią nie kiwać głową z zachwytem. Emocjonalnie niestety czegoś mi tu brakuje, czegoś trudnego do wyartykułowania, lecz ten brak (lub nadmiar?) wyraźnie mnie uwierał.
Ocena: 8
Ps. Kristen Wiig jako SexyKitten wymaga odrębnych zachwytów. Scena sex-telefonu też ma szansę długo pozostać w mej pamięci.
Komentarze
Prześlij komentarz