Violette (2013)
W jednej z ostatnich scen "Violette" Simone de Beauvoir udziela wywiadu, w którym wychwala odwagę i twórczy geniusz Violetty Leduc. W pewnym momencie rzuca nawet słowa, że życie Violetty to najlepszy przykład na zbawczą moc literatury. Mówi to z całkowitym przekonaniem i wiarą we własne słowa. Jednak zastanawiam się, czy tytułowa bohaterka filmu Martina Provosta by się z nią zgodziła. Czy na pewno talent i sława są warte ceny, jaką Violette musiała zapłacić? Czy nie zamieniłaby tego bez wahania na to, czego najbardziej pragnęło jej serce?
Violette Leduc to ikona francuskiego feminizmu, pisarka, która rozniosła swoją sztuką w pył mury męskiego bastionu trwającego przez setki lat w świecie literatury i w ogóle w świecie myśli. Ale w filmie Provosta jest ona pokazana jako artystka z przypadku. Owszem, ma talent, a słowo pisane staje się jej podstawowym sposobem wyrażania siebie. Ale jest też kobietą prostą, pozbawioną artystycznego wyrafinowania i ambicji stania się bojowniczką o sprawę. Tym zostanie wyłącznie dlatego, że tak pokieruje nią Simone de Beauvoir. Violette, żyjąca z piętnem bycia dzieckiem niechcianym, bękartem, pragnie w życiu tylko jednego – miłości i akceptacji. Lecz właśnie to jedno zostanie jej odmówione. Jej słowa i dzieła długo również były odrzucane, ale w końcu zaistniała, została zauważona. Ale trudno tego nie uznać za pyrrusowe zwycięstwo. Bo na końcu filmu Violette jest równie samotna jak na jego początku.
Muszę przyznać się do tego, że mam spory problem z "Violette". Obraz wydaje się kontynuacją szerszego projektu Provosta polegającego na przybliżeniu publice postaci nietypowych artystek. Tak był w przypadku fantastycznej "Serafiny", tak jest i teraz. Ale tym razem jego film nie zrobił na mnie aż tak pozytywnego wrażenia.
"Violette" wydało mi się obrazem powierzchownym. Ale nie potrafię rozgryźć, czy ta powierzchowność była zamierzona. Mimo że dokładnie poznajemy losy bohaterki, odkrywamy powody jej takiego, a nie innego działania, Leduc do końca pozostaje enigmą. Wyrzucanie wszystkich faktów, stawianie jednoznaczny diagnoz niczego w gruncie rzeczy nie wyjaśnia, wydaje się wyłącznie pustym gestem. Czy Provost specjalnie wykłada kawę na ławę, by w oczywistości kwestionować proste odpowiedzi, by zostawiać widzów z pytaniami (na przykład o to, na ile de Beauvoir motywowana była do pomocy Leduc przez poczucie winy, że pchała ją ku absolutnej szczerości, podczas gdy sama szła na kompromisy i zdobywała nagrody)? Czy może "Violette" jest nieudaną, schematyczną filmową biografią?
Chwilami obraz ciężko się ogląda. Wydaje się, jakby narracja pozbawiona została interpunkcji, przez co staje się nieczytelna. Najwyraźniej widać to w połowie filmu, kiedy nagle pojawiają się sceny urzeczywistniające wspomnienia pisarki. Jest to ostre zerwanie z przyjętą konwencją. Ani wcześniej ani później nie będzie podobnych scen. Podane w tej formie nie są czytelne. Czy są to pierwsze objawy choroby, która już wkrótce zwali ją z nóg?
Z tych wszystkich powodów trudno jest mi oceniać "Violette". Z kina wyszedłem z mieszanymi uczuciami.
Ocena: 6
Violette Leduc to ikona francuskiego feminizmu, pisarka, która rozniosła swoją sztuką w pył mury męskiego bastionu trwającego przez setki lat w świecie literatury i w ogóle w świecie myśli. Ale w filmie Provosta jest ona pokazana jako artystka z przypadku. Owszem, ma talent, a słowo pisane staje się jej podstawowym sposobem wyrażania siebie. Ale jest też kobietą prostą, pozbawioną artystycznego wyrafinowania i ambicji stania się bojowniczką o sprawę. Tym zostanie wyłącznie dlatego, że tak pokieruje nią Simone de Beauvoir. Violette, żyjąca z piętnem bycia dzieckiem niechcianym, bękartem, pragnie w życiu tylko jednego – miłości i akceptacji. Lecz właśnie to jedno zostanie jej odmówione. Jej słowa i dzieła długo również były odrzucane, ale w końcu zaistniała, została zauważona. Ale trudno tego nie uznać za pyrrusowe zwycięstwo. Bo na końcu filmu Violette jest równie samotna jak na jego początku.
Muszę przyznać się do tego, że mam spory problem z "Violette". Obraz wydaje się kontynuacją szerszego projektu Provosta polegającego na przybliżeniu publice postaci nietypowych artystek. Tak był w przypadku fantastycznej "Serafiny", tak jest i teraz. Ale tym razem jego film nie zrobił na mnie aż tak pozytywnego wrażenia.
"Violette" wydało mi się obrazem powierzchownym. Ale nie potrafię rozgryźć, czy ta powierzchowność była zamierzona. Mimo że dokładnie poznajemy losy bohaterki, odkrywamy powody jej takiego, a nie innego działania, Leduc do końca pozostaje enigmą. Wyrzucanie wszystkich faktów, stawianie jednoznaczny diagnoz niczego w gruncie rzeczy nie wyjaśnia, wydaje się wyłącznie pustym gestem. Czy Provost specjalnie wykłada kawę na ławę, by w oczywistości kwestionować proste odpowiedzi, by zostawiać widzów z pytaniami (na przykład o to, na ile de Beauvoir motywowana była do pomocy Leduc przez poczucie winy, że pchała ją ku absolutnej szczerości, podczas gdy sama szła na kompromisy i zdobywała nagrody)? Czy może "Violette" jest nieudaną, schematyczną filmową biografią?
Chwilami obraz ciężko się ogląda. Wydaje się, jakby narracja pozbawiona została interpunkcji, przez co staje się nieczytelna. Najwyraźniej widać to w połowie filmu, kiedy nagle pojawiają się sceny urzeczywistniające wspomnienia pisarki. Jest to ostre zerwanie z przyjętą konwencją. Ani wcześniej ani później nie będzie podobnych scen. Podane w tej formie nie są czytelne. Czy są to pierwsze objawy choroby, która już wkrótce zwali ją z nóg?
Z tych wszystkich powodów trudno jest mi oceniać "Violette". Z kina wyszedłem z mieszanymi uczuciami.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz