A Million Ways to Die in the West (2014)
Bardzo chciałem, żeby "Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie" mi się spodobało. Liczyłem na to, że będzie to coś w stylu "Family Guya": rzecz pełna zabawnych dygresyjek, porównań i odniesień do popkultury. I rzeczywiście "Milion sposobów..." takie jest. Tyle tylko, że w pełnometrażowej aktorskiej wersji formuła, która do łez doprowadzała mnie w telewizji, kompletnie się nie sprawdza.
"Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie" jest przedziwnym filmem. W 90% składa się z gówna. I to nie w pozytywnie komediowym znaczeniu tego słowa. To prawdziwe szambo, które oblepia, obezwładnia i prowadzi do całkowitego otępienia. Pozostałe 10% to jednak humor, jaki u MacFarlane'a uwielbiam. Scena u lekarza, odniesienia do "Django", "Powrotu do przeszłości", indiański odlot, niestrzyżona owca i "mila kunis" (ten ostatni dowcip oprócz mnie chyba tylko jedna osoba załapała) – tego właśnie oczekiwałem. O dziwo, mało zabawne były sceny brutalnych zgonów. W zasadzie tylko scena z lodem mnie rozśmieszyła.
Odrębną kwestią jest sam MacFarlane. Jako głos jest świetny, ale pojawienie się osobiście i to w głównej roli, chyba nie było trafną decyzją. Z jednej strony był sympatyczny i fajny. Ale z drugiej, było w nim coś odstręczającego. Przypominał mi przerośniętą laleczkę Chucky.
No i w końcu morał, który jest przewrotny, ale nie jestem przekonany, czy taki był zamiar MacFarlane'a. Film początkowo wydaje się rozwinięciem starej jak świat historyjki, by nie oceniać książki po okładce. Grana przez Seyfried Louise jest czarnym bohaterem, ponieważ jest ślepa na głębszą prawdę, zwraca uwagę tylko na powierzchowność i to, jaką facet ma opinię i pozycję, a nie o to kim jest. Ale na koniec okazuje się, że cały film jest jawnym potwierdzeniem tego, że postawa Seyfried jest właściwa. Tak, Albert był mięczakiem godnym pogardy. Grzechem Seyfried było nie to, że tak o nim myślała, tylko to, że nic z tym faktem nie zrobiła.
MacFarlane prezentuje tutaj dość dziwną koncepcję emocjonalnego kapitalizmu. Otóż pierwotne cechy Alberta są tym, co zachęca do zainteresowania się towarem (czyli jego osobą). Jednak aby mieć z niego korzyść, należy następnie w niego zainwestować swój czas i doprowadzić do jego zmiany (i to jeszcze w taki sposób, by facet cały czas był przekonany, że nie jest w zmianę wrobiony, lecz czyni to z własnej i nieprzymuszonej woli). Tak więc Louise jest napiętnowana za lenistwo, za to, że Alberta porzuciła zamiast zakasać rękawy i zmienić go na przedmiot o oczekiwanych przez nią właściwości.
Mężczyzna jest więc niczym więcej jak przydomowym ogródkiem. To, co sprawia, że kobiety się w nim zakochują są odpowiednikiem gleby i lokalizacji takiego ogródka. Ale plony daje tylko sianie, pielenie i podlewanie. Myśl może i nie jest taka idiotyczna, ale niestety została źle podana. MacFarlane nie jest taki, jak Anna i nie potrafi (przynajmniej nie tym razem) widzami manipulować według własnego uznania.
Ocena: 3
"Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie" jest przedziwnym filmem. W 90% składa się z gówna. I to nie w pozytywnie komediowym znaczeniu tego słowa. To prawdziwe szambo, które oblepia, obezwładnia i prowadzi do całkowitego otępienia. Pozostałe 10% to jednak humor, jaki u MacFarlane'a uwielbiam. Scena u lekarza, odniesienia do "Django", "Powrotu do przeszłości", indiański odlot, niestrzyżona owca i "mila kunis" (ten ostatni dowcip oprócz mnie chyba tylko jedna osoba załapała) – tego właśnie oczekiwałem. O dziwo, mało zabawne były sceny brutalnych zgonów. W zasadzie tylko scena z lodem mnie rozśmieszyła.
Odrębną kwestią jest sam MacFarlane. Jako głos jest świetny, ale pojawienie się osobiście i to w głównej roli, chyba nie było trafną decyzją. Z jednej strony był sympatyczny i fajny. Ale z drugiej, było w nim coś odstręczającego. Przypominał mi przerośniętą laleczkę Chucky.
No i w końcu morał, który jest przewrotny, ale nie jestem przekonany, czy taki był zamiar MacFarlane'a. Film początkowo wydaje się rozwinięciem starej jak świat historyjki, by nie oceniać książki po okładce. Grana przez Seyfried Louise jest czarnym bohaterem, ponieważ jest ślepa na głębszą prawdę, zwraca uwagę tylko na powierzchowność i to, jaką facet ma opinię i pozycję, a nie o to kim jest. Ale na koniec okazuje się, że cały film jest jawnym potwierdzeniem tego, że postawa Seyfried jest właściwa. Tak, Albert był mięczakiem godnym pogardy. Grzechem Seyfried było nie to, że tak o nim myślała, tylko to, że nic z tym faktem nie zrobiła.
MacFarlane prezentuje tutaj dość dziwną koncepcję emocjonalnego kapitalizmu. Otóż pierwotne cechy Alberta są tym, co zachęca do zainteresowania się towarem (czyli jego osobą). Jednak aby mieć z niego korzyść, należy następnie w niego zainwestować swój czas i doprowadzić do jego zmiany (i to jeszcze w taki sposób, by facet cały czas był przekonany, że nie jest w zmianę wrobiony, lecz czyni to z własnej i nieprzymuszonej woli). Tak więc Louise jest napiętnowana za lenistwo, za to, że Alberta porzuciła zamiast zakasać rękawy i zmienić go na przedmiot o oczekiwanych przez nią właściwości.
Mężczyzna jest więc niczym więcej jak przydomowym ogródkiem. To, co sprawia, że kobiety się w nim zakochują są odpowiednikiem gleby i lokalizacji takiego ogródka. Ale plony daje tylko sianie, pielenie i podlewanie. Myśl może i nie jest taka idiotyczna, ale niestety została źle podana. MacFarlane nie jest taki, jak Anna i nie potrafi (przynajmniej nie tym razem) widzami manipulować według własnego uznania.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz