Mariachi Gringo (2012)
Cory Krueckeberg powoli wyrasta na twórcę, którego każdy film po prostu muszę obejrzeć. Choć większość czasu spędza jako scenarzysta/producent, to jednak jest w tym dobry. Najlepszym tego przykładem jest zrobiony wspólnie z twórcą "Were the World Mine" Tomem Gustafsonem "Mariachi Gringo". Historia jest banalnie prosta, ale zrobiona została z takim wyczuciem, że po prostu mnie oczarowała.
Film Gustafsona i Krueckeberga to typowa historia jednostki, która odnajduje swoją pasję wykraczając poza ramy znanego sobie świata. Wbrew rodzinie, wbrew kulturze, w jakiej jest wychowana, otwiera się na nieznane i odnajduje harmonię. W tym przypadku jest to historia gringo – typowego białego Amerykanina z Kansas, który w lokalnej meksykańskiej restauracji odnajdzie swoje powołanie: bycie mariackim.
Fabuła nie jest odkrywcza. Całość toczy się zgodnie z doskonale znanym mi szlakiem (z lekkim skokiem w bok na obowiązkowy w przypadku tej pary twórców wątek homoseksualny – w tym przypadku latynoskiej lesbijki). Jednak "Mariachi Gringo" nie musi być oryginalne ani odkrywcze. Jego siłą jest urok, klimat, jaki potrafią wyczarować twórcy. Krueckeberg po raz kolejny potwierdza, że ma niesamowite wyczucie muzyczne. Razem z Gustafsonem potrafi uczynić z kiczowatego folkloru rzecz magiczną i niepowtarzalną tak, że słuchałem meksykańskich pieśni z otwartymi ustami. Nie mam wątpliwości, że twórcy byliby w stanie podnieść do rangi sztuki także disco polo. Kto wie, może kiedyś, szukając inspiracji, zwrócą uwagę na Polskę.
Swoim klimatem, bohaterami, fabułą "Mariachi Gringo" przypomniało mi "Roztańczonego buntownika". Tamten film też do arcydzieł kinematografii nie należy, pełno w nim kiczu i ckliwości, a jednak podbił moje serce. Z filmem Gustafsona jest podobnie. Ale to nie tylko zasługa reżysera, scenarzysty i muzyki. Pozytywnym zaskoczeniem był też Shawn Ashmore. Lubię tego aktora, choć szczerze mówiąc nie bardzo wiem za co. Jakoś nie przypominam sobie, by wcześniej wybił się swoją rolą. Tu jednak jest znakomity. Szczególnie spodobał mi się w scenie konkursu, kiedy uświadamia sobie, jak bardzo został wykorzystany, a jednak zgodnie z maksymą "show must go on" kontynuuje występ. Perfekcja!
Ocena: 7
Film Gustafsona i Krueckeberga to typowa historia jednostki, która odnajduje swoją pasję wykraczając poza ramy znanego sobie świata. Wbrew rodzinie, wbrew kulturze, w jakiej jest wychowana, otwiera się na nieznane i odnajduje harmonię. W tym przypadku jest to historia gringo – typowego białego Amerykanina z Kansas, który w lokalnej meksykańskiej restauracji odnajdzie swoje powołanie: bycie mariackim.
Fabuła nie jest odkrywcza. Całość toczy się zgodnie z doskonale znanym mi szlakiem (z lekkim skokiem w bok na obowiązkowy w przypadku tej pary twórców wątek homoseksualny – w tym przypadku latynoskiej lesbijki). Jednak "Mariachi Gringo" nie musi być oryginalne ani odkrywcze. Jego siłą jest urok, klimat, jaki potrafią wyczarować twórcy. Krueckeberg po raz kolejny potwierdza, że ma niesamowite wyczucie muzyczne. Razem z Gustafsonem potrafi uczynić z kiczowatego folkloru rzecz magiczną i niepowtarzalną tak, że słuchałem meksykańskich pieśni z otwartymi ustami. Nie mam wątpliwości, że twórcy byliby w stanie podnieść do rangi sztuki także disco polo. Kto wie, może kiedyś, szukając inspiracji, zwrócą uwagę na Polskę.
Swoim klimatem, bohaterami, fabułą "Mariachi Gringo" przypomniało mi "Roztańczonego buntownika". Tamten film też do arcydzieł kinematografii nie należy, pełno w nim kiczu i ckliwości, a jednak podbił moje serce. Z filmem Gustafsona jest podobnie. Ale to nie tylko zasługa reżysera, scenarzysty i muzyki. Pozytywnym zaskoczeniem był też Shawn Ashmore. Lubię tego aktora, choć szczerze mówiąc nie bardzo wiem za co. Jakoś nie przypominam sobie, by wcześniej wybił się swoją rolą. Tu jednak jest znakomity. Szczególnie spodobał mi się w scenie konkursu, kiedy uświadamia sobie, jak bardzo został wykorzystany, a jednak zgodnie z maksymą "show must go on" kontynuuje występ. Perfekcja!
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz