The Normal Heart (2014)
Oto opowieść o jednym z wielu okrutnych żartów losu, z których nikt się nie śmiał, a który wielu doprowadził do łez. Na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku geje zyskali realną szansę na wywalczenie normalności. Droga była jeszcze daleka, ale po raz pierwszy ujrzeli bramy Raju. Ba, te bramy właśnie się zaczynały przed nimi otwierać. W 1973 roku homoseksualizm wykreślono z DSM (klasyfikacji zaburzeń psychicznych APA). Ameryka coraz tolerancyjniej reagowała na seksualną mniejszość (nie było mowy o akceptacji, oczywiście, zamiast tego otwartą wrogość zastąpiła wystudiowana obojętność i udawana ignorancja). I wtedy pojawił się on: "gejowski rak", "pedalska dżuma". Bramy Raju nie tylko się zamknęły, ale zostały zabarykadowane od środka, a przed nimi ustawiono zasieki, wykopano fosy, zaminowano drogę. Gej stał się współczesnym trędowatym. Był obiektem przerażenia, wrogości. Być gejem oznaczało bycie chodzącym trupem, tykającą bombą i zagrożeniem dla innych. Dać wymrzeć "pedałom" wydawało się najbardziej racjonalnym postępowaniem. To, jak i modlitwa, by "lekarstwo na homoseksualizm" nie dotknęło bogobojnych heteroseksualistów.
Ryan Murphy w "Odruchu serca" w fantastyczny sposób ukazał ten okres, klimat chaosu, w którym strach i desperacja dopadły całe pokolenie. Jestem zdumiony, że Murphy poradził sobie z materiałem. "Odruch serca" bowiem bardzo łatwo można było położyć na tysiąc różnych sposobów. Materiał źródłowy jest przecież sztuką teatralną. Do tego sztuką o bardzo jednoznacznie propagandowym charakterze. Jest ekspresją bólu, gniewu, żałoby, zawziętości. Jest krzykiem umierających i wezwaniem do walki. Nakręcenie dobrego propagandowego filmu, który będzie emocjonalnie prawdziwym, bez sprawiania wrażenia, że jest natrętnym kazaniem z ambony, to rzecz piekielnie trudna. Jeden na dziesięć projektów wychodzi z tego zadania zwycięsko.
To, że "Odruch serca" triumfuje, jest przede wszystkim zasługą scenarzysty (i zarazem autora sztuki) Larry'ego Kramera. Udało mu się zachować klimat lat 80. (kiedy sztuka powstała), a jednocześnie przetłumaczyć ją na współczesną mentalność. Wraz z Murphym był w stanie wytłumaczyć samą ideę seksu jako elementu tożsamości i sztandaru wolności. Dziś seks jest bez znaczenia, jest obecny wszędzie od rana do wieczora, jest tak trywialny, że wzbudza emocje jedynie w naprawdę skrajnych przypadkach (jak dwuznaczne sesje modowe nieletnich modelek). Ale oglądając "Odruch serca" bez problemu można zrozumieć, dlaczego seks był tak istotny, dlaczego koncepcja wstrzemięźliwości była postrzegana jako zdrada.
Siłą filmu są też fantastyczne monologi. To były najtrudniejsze elementy do właściwego zaprezentowania na ekranie. Większość z nich ma bowiem charakter przemówień wyłuszczających prawdy, wyjaśniających o co w tym wszystkim chodzi, deklaracji poparcia lub wyzwania i wrogości. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak wiele widziałem filmów, które na mniej ostentacyjnych tekstach wyłożyło się, stając się sztucznymi tworami pozbawionymi uczuć i autentyczności. Kramer jednak perfekcyjnie je napisał, a Murphy zatrudnił pierwszorzędnych aktorów. To, co wyprawia na ekranie obsada, jest po prostu niesamowite. Wiele scen to popis gry aktorskiej na najwyższym poziomie. Moją ulubioną jest kłótnia Neda Weeksa z bratem. Grający ich Mark Ruffalo i Alfred Molina już dawno mnie tak bardzo nie zachwycili. Zaś Matta Bomera, Taylora Kitscha i Jima Parsona chyba nigdy nie widziałem w równie udanych kreacjach dramatycznych. Wielka szkoda, że nikt z nich nie będzie mógł dostać nominacji do Oscara.
"Odruch serca" to najlepsza rzecz o AIDS, jaką widziałem od czasu przeczytania parę lat temu książki Colma Tóibína "The Story of the Night".
Ocena: 9
Ryan Murphy w "Odruchu serca" w fantastyczny sposób ukazał ten okres, klimat chaosu, w którym strach i desperacja dopadły całe pokolenie. Jestem zdumiony, że Murphy poradził sobie z materiałem. "Odruch serca" bowiem bardzo łatwo można było położyć na tysiąc różnych sposobów. Materiał źródłowy jest przecież sztuką teatralną. Do tego sztuką o bardzo jednoznacznie propagandowym charakterze. Jest ekspresją bólu, gniewu, żałoby, zawziętości. Jest krzykiem umierających i wezwaniem do walki. Nakręcenie dobrego propagandowego filmu, który będzie emocjonalnie prawdziwym, bez sprawiania wrażenia, że jest natrętnym kazaniem z ambony, to rzecz piekielnie trudna. Jeden na dziesięć projektów wychodzi z tego zadania zwycięsko.
To, że "Odruch serca" triumfuje, jest przede wszystkim zasługą scenarzysty (i zarazem autora sztuki) Larry'ego Kramera. Udało mu się zachować klimat lat 80. (kiedy sztuka powstała), a jednocześnie przetłumaczyć ją na współczesną mentalność. Wraz z Murphym był w stanie wytłumaczyć samą ideę seksu jako elementu tożsamości i sztandaru wolności. Dziś seks jest bez znaczenia, jest obecny wszędzie od rana do wieczora, jest tak trywialny, że wzbudza emocje jedynie w naprawdę skrajnych przypadkach (jak dwuznaczne sesje modowe nieletnich modelek). Ale oglądając "Odruch serca" bez problemu można zrozumieć, dlaczego seks był tak istotny, dlaczego koncepcja wstrzemięźliwości była postrzegana jako zdrada.
Siłą filmu są też fantastyczne monologi. To były najtrudniejsze elementy do właściwego zaprezentowania na ekranie. Większość z nich ma bowiem charakter przemówień wyłuszczających prawdy, wyjaśniających o co w tym wszystkim chodzi, deklaracji poparcia lub wyzwania i wrogości. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak wiele widziałem filmów, które na mniej ostentacyjnych tekstach wyłożyło się, stając się sztucznymi tworami pozbawionymi uczuć i autentyczności. Kramer jednak perfekcyjnie je napisał, a Murphy zatrudnił pierwszorzędnych aktorów. To, co wyprawia na ekranie obsada, jest po prostu niesamowite. Wiele scen to popis gry aktorskiej na najwyższym poziomie. Moją ulubioną jest kłótnia Neda Weeksa z bratem. Grający ich Mark Ruffalo i Alfred Molina już dawno mnie tak bardzo nie zachwycili. Zaś Matta Bomera, Taylora Kitscha i Jima Parsona chyba nigdy nie widziałem w równie udanych kreacjach dramatycznych. Wielka szkoda, że nikt z nich nie będzie mógł dostać nominacji do Oscara.
"Odruch serca" to najlepsza rzecz o AIDS, jaką widziałem od czasu przeczytania parę lat temu książki Colma Tóibína "The Story of the Night".
Ocena: 9
No dobrze, może wreszcie coś ciekawego zobaczę w tej tv, za te ciężkie pieniądze jakie za nią płacę. Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, że to taki dobry film, myślę, że jeszcze uda mi się go upolować. :) Ostatnią wartą uwagi rzecz, jaką widziałam w tym temacie to chyba serial "Anioły w Ameryce".
OdpowiedzUsuńZdecydowanie polecam. Moim zdaniem lepsze niż Anioły
UsuńNo, masz chyba rację... Może i lepsze. Bardziej skondensowane, a co ważniejsze, otwierające oczy ludziom spoza kręgu, na istotę problemu. Pod warunkiem, że chcą się z nim poznać. Szkoda, że tego filmu pewnie wielu widzów nie zobaczy. Ja zwróciłam na niego uwagę dzięki Tobie, no i obsadzie - Ruffalo.
OdpowiedzUsuńNapisałeś fajną recenzję, wyraziłeś jasno, zresztą nie po raz pierwszy, doskonale, to co i ja bym chciała na temat tego filmu powiedzieć.
To prawda, obsada wspaniała. Każda kreacja, od pierwszo do drugoplanowych, wspaniała. Ruffalo, wiedzie prym, oczywiście, ale inni też dają radę, zapadają w pamięć. Myślę, że ten film zapamiętam na dłużej. Tak jak i pana o nazwisku Kitsch, ktorego gdzieś tam juz widziałam, ale bez takiego wrażenia jak tutaj.
Dzięki. Cieszę się, że zachęciłem Cię do obejrzenia tego filmu i że nie żałujesze :)
UsuńA Kitsch rzeczywiście pokazał, że być może jego nazwisko nie jest smutnym proroctwem.