Words and Pictures (2013)
"Wypisz, wymaluj... miłość" obejrzałem tylko i wyłącznie ze względu na dwójkę gwiazd. Za komediami Freda Schepisiego nigdy specjalnie nie przepadałem, ale też w zasadzie nie są one aż takie znów złe. Podobnie jest i tym razem. To mógłby być uroczy, skromny film, gdyby nie został przez reżysera przeładowany nadmiarem wątków. To prowadzi do narracyjnego wzdęcia, którego twórcy nie potrafią się pozbyć.
Głównym problemem Schepisiego jest nieumiejętność wyważenia poszczególnych wątków. Źle rozłożone akcenty sprawiają, że jego konstrukcja cały czas się chwieje, a fabule brakuje dynamiki. Uwagę rozpraszają też zbyt liczne wątki poboczne, które nota bene nie są w satysfakcjonujący sposób zamknięte.
Główna nić fabularna pod tytułem "kto się czubi, ten się lubi", została najlepiej zaprezentowana. Oczywiście jest to zasługa dwójki aktorów. Owen i Binoche tworzą uroczą parę. Gra słowna, lekkie uśmieszki, przekomarzanie – to wszystko wypada doskonale. Ale ponieważ nie jest to jedyny wątek, ginie w natłoku innych historii domagających się uwagi.
Wątki uczniowskie, zarówno sama rywalizacja, jak i historie Swinta i Emily, już wyraźnie rozczarowują. W rywalizacji zabrakło ikry, a reszta wątków została najpierw rozdmuchana do nieproporcjonalnie gigantycznych rozmiarów, by potem jednym ruchem ręki zostać zamiecionymi pod dywan. Pozostaje po tym gorzki posmak rozczarowania.
Najgorzej ma się jednak sytuacja z synem bohatera. Twórcy z jednej strony czują, że jest to postać ważna dla określenia psychiki głównego bohatera, ale z drugiej strony odmawiają synowi autonomii, wykorzystując go z równie wielkim wyrachowaniem, jak czyni to jego ojciec w filmie. W komedii romantycznej, którą de facto jest "Wypisz, wymaluj... miłość", syna powinno być zdecydowanie mniej. To postać z innej bajki.
Za to spodobał mi się Clive Owen. Ciekawe, czy jest alkoholikiem, czy też jest aż tak dobrym aktorem, w każdym razie jego kreacja jest naprawdę wiarygodna. Udanie odgrywa najbardziej niebezpieczny typ pijaka, jaki istnieje: szorstkiego lecz sympatycznego gościa, którego nie sposób nie lubić i któremu wybacza się wiele grzechów, bo tak jest po prostu łatwiej, gniew, odrzucenie wymaga bowiem zbyt wiele wysiłku i budzi poczucie winy.
Ocena: 5
Głównym problemem Schepisiego jest nieumiejętność wyważenia poszczególnych wątków. Źle rozłożone akcenty sprawiają, że jego konstrukcja cały czas się chwieje, a fabule brakuje dynamiki. Uwagę rozpraszają też zbyt liczne wątki poboczne, które nota bene nie są w satysfakcjonujący sposób zamknięte.
Główna nić fabularna pod tytułem "kto się czubi, ten się lubi", została najlepiej zaprezentowana. Oczywiście jest to zasługa dwójki aktorów. Owen i Binoche tworzą uroczą parę. Gra słowna, lekkie uśmieszki, przekomarzanie – to wszystko wypada doskonale. Ale ponieważ nie jest to jedyny wątek, ginie w natłoku innych historii domagających się uwagi.
Wątki uczniowskie, zarówno sama rywalizacja, jak i historie Swinta i Emily, już wyraźnie rozczarowują. W rywalizacji zabrakło ikry, a reszta wątków została najpierw rozdmuchana do nieproporcjonalnie gigantycznych rozmiarów, by potem jednym ruchem ręki zostać zamiecionymi pod dywan. Pozostaje po tym gorzki posmak rozczarowania.
Najgorzej ma się jednak sytuacja z synem bohatera. Twórcy z jednej strony czują, że jest to postać ważna dla określenia psychiki głównego bohatera, ale z drugiej strony odmawiają synowi autonomii, wykorzystując go z równie wielkim wyrachowaniem, jak czyni to jego ojciec w filmie. W komedii romantycznej, którą de facto jest "Wypisz, wymaluj... miłość", syna powinno być zdecydowanie mniej. To postać z innej bajki.
Za to spodobał mi się Clive Owen. Ciekawe, czy jest alkoholikiem, czy też jest aż tak dobrym aktorem, w każdym razie jego kreacja jest naprawdę wiarygodna. Udanie odgrywa najbardziej niebezpieczny typ pijaka, jaki istnieje: szorstkiego lecz sympatycznego gościa, którego nie sposób nie lubić i któremu wybacza się wiele grzechów, bo tak jest po prostu łatwiej, gniew, odrzucenie wymaga bowiem zbyt wiele wysiłku i budzi poczucie winy.
Ocena: 5
Pomysł i motyw główny mnie zaciekawiło, ale wieść, że wykonanie dołuje już mnie zniechęciło. A chciałbym zobaczyć satysfakcjonujący film oparty na takiej relacji.
OdpowiedzUsuńTo radzę poczekać na wersję DVD, będziesz mógł wtedy przewinąć co nudniejsze wątki. Sądzę, że efekt końcowy będzie lepszy niż to, co można zobaczyć w kinie.
Usuń