Romeo & Juliet (2013)
Czy Julian Fellowes powtórzy jeszcze kiedyś sukces "Gosford Park"? Zaczynam mocno w to wątpić. Każdy kolejny film bazujący na jego tekście okazuje się rozczarowaniem, wątłym cieniem fantastycznego dzieła Roberta Altmana. I podobnie jest z "Romeo & Juliet".
Film Carlo Carleiego przy całej swojej odmienności bliski jest dziełu Baza Luhrmanna z 1996 roku. I nie jest to wcale komplement. "Romeo + Juliet" uważam za najsłabszy obraz Australijczyka, rzecz bazującą wyłącznie na formie, ale pozbawioną ducha. I tak samo jest tutaj, choć ostatecznie wersję Carleiego oceniam wyżej. Głównie dlatego, że przyjęta forma jest na swój sposób ciekawa. Podoba mi się wybór scen dokonany przez Fellowesa (sporo z nich jest zazwyczaj w adaptacjach tego dramatu Szekspira pomijanych) oraz zmiany, jakie wprowadzono w stosunku do bardziej klasycznych interpretacji słynnych sekwencji.
Problem polega na tym, że jest to wersja pusta. Twórcom nie udało się uchwycić ducha. W ich wersji czuć zbyt wielki szacunek dla pierwowzoru i zamiast traktować dzieło Szekspira jako opowieść o miłości totalnej, w każdej scenie czuje się, że jest to ekranizacja filaru, na którym opiera się angielskojęzyczna kultura. Historia dwójki dzieciaków, którzy bezmyślnie rzucają się w odmęty uczucia bez baczenia na konsekwencje, została tutaj przytłoczona sławą dramatu i jego pozycją w światowej literaturze. Z tego też powodu nie ma tu nawet drobnej części uczuć, jakie udało się uchwycić chociażby w dość rewizjonistycznej wersji dramatu Szekspira pod tytułem "Private Romeo".
Rozczarowało mnie również to, że Fellowes i Carlei nie postarali się o wydobycie z szekspirowskiego tekstu innych akcentów. Myślałem, że w dobie popularności takich seriali jak "Gra o tron", "Dynastia Tudorów" czy "Spartakus" twórcy na pierwszy plan wybiją intrygi i gry dworskie, na których tle i niejako w kontrze do nich eksploduje uczucie Romea i Julii. Można przecież było opowiedzieć to jako historię nie tragicznej miłości, lecz dwójki kochanków, którzy właśnie swej miłości nie zawierzyli. W kluczowym momencie powierzyli los jakże typowej dla miejsca, w którym żyli, intrydze. Można więc było pokazać, że zginęli, ponieważ zdradzili czystość swego uczucia, ale w ten sposób stali się ofiarą, która oczyściła miasto z grzechu machlojek.
Sporym zaskoczeniem były dla mnie aktorskie kreacje. Niespodzianką był dla mnie Douglas Booth. Szczerze mówiąc zbyt wiele się po nim nie spodziewałem, tymczasem jako Romeo wypadł pierwszorzędnie. Wydaje mi się, że z całej obsady to on najlepiej się zaprezentował. Podobała mi się też Lesley Manville jako Niania i Natascha McElhone jako matka Julii oraz Christian Cooke jako Mercutio. Za to Hailee Steinfeld była po prostu okropna. To jedna z gorszych Julii, jakie widziałem.
Mieszane uczucia wzbudziła też u mnie muzyka. Na balu i w końcowych momentach sceny śmierci Julii jest świetnie, jednak przy większości monologów jest irytującym rzępoleniem i mam wrażenie, że bez muzyki sceny wypadłaby zdecydowanie lepiej.
Ocena: 6
Film Carlo Carleiego przy całej swojej odmienności bliski jest dziełu Baza Luhrmanna z 1996 roku. I nie jest to wcale komplement. "Romeo + Juliet" uważam za najsłabszy obraz Australijczyka, rzecz bazującą wyłącznie na formie, ale pozbawioną ducha. I tak samo jest tutaj, choć ostatecznie wersję Carleiego oceniam wyżej. Głównie dlatego, że przyjęta forma jest na swój sposób ciekawa. Podoba mi się wybór scen dokonany przez Fellowesa (sporo z nich jest zazwyczaj w adaptacjach tego dramatu Szekspira pomijanych) oraz zmiany, jakie wprowadzono w stosunku do bardziej klasycznych interpretacji słynnych sekwencji.
Problem polega na tym, że jest to wersja pusta. Twórcom nie udało się uchwycić ducha. W ich wersji czuć zbyt wielki szacunek dla pierwowzoru i zamiast traktować dzieło Szekspira jako opowieść o miłości totalnej, w każdej scenie czuje się, że jest to ekranizacja filaru, na którym opiera się angielskojęzyczna kultura. Historia dwójki dzieciaków, którzy bezmyślnie rzucają się w odmęty uczucia bez baczenia na konsekwencje, została tutaj przytłoczona sławą dramatu i jego pozycją w światowej literaturze. Z tego też powodu nie ma tu nawet drobnej części uczuć, jakie udało się uchwycić chociażby w dość rewizjonistycznej wersji dramatu Szekspira pod tytułem "Private Romeo".
Rozczarowało mnie również to, że Fellowes i Carlei nie postarali się o wydobycie z szekspirowskiego tekstu innych akcentów. Myślałem, że w dobie popularności takich seriali jak "Gra o tron", "Dynastia Tudorów" czy "Spartakus" twórcy na pierwszy plan wybiją intrygi i gry dworskie, na których tle i niejako w kontrze do nich eksploduje uczucie Romea i Julii. Można przecież było opowiedzieć to jako historię nie tragicznej miłości, lecz dwójki kochanków, którzy właśnie swej miłości nie zawierzyli. W kluczowym momencie powierzyli los jakże typowej dla miejsca, w którym żyli, intrydze. Można więc było pokazać, że zginęli, ponieważ zdradzili czystość swego uczucia, ale w ten sposób stali się ofiarą, która oczyściła miasto z grzechu machlojek.
Sporym zaskoczeniem były dla mnie aktorskie kreacje. Niespodzianką był dla mnie Douglas Booth. Szczerze mówiąc zbyt wiele się po nim nie spodziewałem, tymczasem jako Romeo wypadł pierwszorzędnie. Wydaje mi się, że z całej obsady to on najlepiej się zaprezentował. Podobała mi się też Lesley Manville jako Niania i Natascha McElhone jako matka Julii oraz Christian Cooke jako Mercutio. Za to Hailee Steinfeld była po prostu okropna. To jedna z gorszych Julii, jakie widziałem.
Mieszane uczucia wzbudziła też u mnie muzyka. Na balu i w końcowych momentach sceny śmierci Julii jest świetnie, jednak przy większości monologów jest irytującym rzępoleniem i mam wrażenie, że bez muzyki sceny wypadłaby zdecydowanie lepiej.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz