Gone Girl (2014)
"Zaginiona dziewczyna" to moje kino. David Fincher i Gillian Flynn stworzyli jedną z najbardziej cynicznych opowieści, jakie ostatnio dane było mi oglądać. I do tego okraszona tyloma atrakcjami, że przez pół filmu nic tylko się śmiałem.
Uwielbiam przewrotność, jaką zaprezentował tutaj Fincher. "Zaginiona dziewczyna" jest ilustracją życia opartego na najbardziej romantycznych hasłach, jakie tylko sobie można wyobrazić. Tyle tylko, że zaprezentował je w krzywy zwierciadle, pokazał mroczną stronę konsekwencji zbyt dosłownego się ich trzymania. "Nigdy cię nie opuszczę". "Sprawiasz, że jestem lepszym człowiekiem". "Dla ciebie zrobię wszystko". Te i podobne słowa są miodem na każde zakochane serce. Jednak u Finchera zmieniają się w groźby z najgorszego koszmaru. Słysząc je, jednego bohaterowie "Zaginionej dziewczyny" mogą być pewni: szczęścia im nie przyniesą. Chociaż nie, to nie do końca prawda. Szczęście oczywiście przyniosą. Problem w tym, że niekoniecznie jest ono tym, czym się powszechnie wydaje. U Finchera szczęście nie jest sprawą przypadku, lecz rezultatem cierpliwej pracy i perfekcyjnego planowania. Co więcej, reżyser udowadnia, że samooszukiwanie wcale nie musi być mechanizmem nieświadomym. Przeciwnie, może być stosowany z rozmysłem: po co czekać aż szczęście spadnie z nieba, skoro można je sobie stworzyć.
"Zaginiona dziewczyna" zachwyciła mnie, ale przez długi czas wcale tak nie było. Pierwszy akt wytrzymałem z wielkim trudem. Gdy tylko pojawiła się pierwsza wskazówka, wiedziałem, o co w tej intrydze chodzi. Bałem się, że znam zakończenie, którego – jeśli by się sprawdziło – nie zniósłbym. Sprawa była tak oczywista, że nie rozumiałem, dlaczego Fincher brnie w nią dalej i ciągnie ją i ciągnie bez końca (i szczerze mówiąc do teraz nie bardzo rozumiem, dlaczego ten akt jest aż tak bardzo rozciągnięty czasowo). Potem rzeczywiście scenariusz, którego się tak bałem, spełnił się. Okazało się jednak, że nie jest to koniec filmu, a jedynie pierwszej jego części. Od tego momentu "Zaginiona dziewczyna" zaczęła się rozkręcać, a ja z każdą mijającą minutą byłem coraz bardziej zachwycony.
Fantastyczne dialogi w połączeniu z totalnym koszmarem, jakimi są ludzie zamieszkujący filmowy świat Finchera, zapewniały mi nieustającą frajdę. Jakby tego było mało, "Zaginiona dziewczyna" ma kilka genialnych kreacji aktorskich wynikający głównie z faktu, że odtwórcy ról zostali bezbłędnie dobrani. Rosamund Pike ma szansę zająć miejsce Kathleen Turner ("Zaginiona dziewczyna" mocno skojarzyła mi się z "Wojną państwa Rose"). Affleck po mistrzowsku wykorzystuje swój wizerunek aktora drewnianego. Neil Patrick Harris rozłożył mnie na łopatki swoją wersją zakompleksionego psychola. Jednak absolutnym zaskoczeniem jest Tyler Perry. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale Perry okazał się tu bardzo dobrym aktorem. To zakrawa na cud, za który Fincher powinien dostać specjalnego Oscara.
Ocena: 8
Uwielbiam przewrotność, jaką zaprezentował tutaj Fincher. "Zaginiona dziewczyna" jest ilustracją życia opartego na najbardziej romantycznych hasłach, jakie tylko sobie można wyobrazić. Tyle tylko, że zaprezentował je w krzywy zwierciadle, pokazał mroczną stronę konsekwencji zbyt dosłownego się ich trzymania. "Nigdy cię nie opuszczę". "Sprawiasz, że jestem lepszym człowiekiem". "Dla ciebie zrobię wszystko". Te i podobne słowa są miodem na każde zakochane serce. Jednak u Finchera zmieniają się w groźby z najgorszego koszmaru. Słysząc je, jednego bohaterowie "Zaginionej dziewczyny" mogą być pewni: szczęścia im nie przyniesą. Chociaż nie, to nie do końca prawda. Szczęście oczywiście przyniosą. Problem w tym, że niekoniecznie jest ono tym, czym się powszechnie wydaje. U Finchera szczęście nie jest sprawą przypadku, lecz rezultatem cierpliwej pracy i perfekcyjnego planowania. Co więcej, reżyser udowadnia, że samooszukiwanie wcale nie musi być mechanizmem nieświadomym. Przeciwnie, może być stosowany z rozmysłem: po co czekać aż szczęście spadnie z nieba, skoro można je sobie stworzyć.
"Zaginiona dziewczyna" zachwyciła mnie, ale przez długi czas wcale tak nie było. Pierwszy akt wytrzymałem z wielkim trudem. Gdy tylko pojawiła się pierwsza wskazówka, wiedziałem, o co w tej intrydze chodzi. Bałem się, że znam zakończenie, którego – jeśli by się sprawdziło – nie zniósłbym. Sprawa była tak oczywista, że nie rozumiałem, dlaczego Fincher brnie w nią dalej i ciągnie ją i ciągnie bez końca (i szczerze mówiąc do teraz nie bardzo rozumiem, dlaczego ten akt jest aż tak bardzo rozciągnięty czasowo). Potem rzeczywiście scenariusz, którego się tak bałem, spełnił się. Okazało się jednak, że nie jest to koniec filmu, a jedynie pierwszej jego części. Od tego momentu "Zaginiona dziewczyna" zaczęła się rozkręcać, a ja z każdą mijającą minutą byłem coraz bardziej zachwycony.
Fantastyczne dialogi w połączeniu z totalnym koszmarem, jakimi są ludzie zamieszkujący filmowy świat Finchera, zapewniały mi nieustającą frajdę. Jakby tego było mało, "Zaginiona dziewczyna" ma kilka genialnych kreacji aktorskich wynikający głównie z faktu, że odtwórcy ról zostali bezbłędnie dobrani. Rosamund Pike ma szansę zająć miejsce Kathleen Turner ("Zaginiona dziewczyna" mocno skojarzyła mi się z "Wojną państwa Rose"). Affleck po mistrzowsku wykorzystuje swój wizerunek aktora drewnianego. Neil Patrick Harris rozłożył mnie na łopatki swoją wersją zakompleksionego psychola. Jednak absolutnym zaskoczeniem jest Tyler Perry. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale Perry okazał się tu bardzo dobrym aktorem. To zakrawa na cud, za który Fincher powinien dostać specjalnego Oscara.
Ocena: 8
Jeszcze nie widziałem filmu, ale parę miesięcy temu czytałem książkę i wtedy wydawało mi się, że Fincher idealnie dobrał pod siebie materiał. Chociaż byłem też trochę zaskoczony, bo było o śledztwach i policyjnych procedurach, więc spodziewał się, że szykuje się coś w stylu Seven czy Girl with the Dragon Tattoo, a po zakończeniu lektury okazało się, że to bardziej Fight Club, tylko zamiast satyry na współczesną jednostkę z korporacji jest satyry na współczesne małżeństwo z przedmieść.
OdpowiedzUsuńJa w sumie cieszę się, że książki nie czytałem. Po filmie mam jednak ochotę to zrobić.
UsuńA ja się nie cieszę że Daniel napisał w jaką stronę to idzie. Teraz będę wiedział z której strony spodziewać się ciosu :(
UsuńUważaj, bo możesz nie zauważyć prawdziwego ciosu :)
UsuńTo prawda. Nie zauważyłem
UsuńA ja nie czekam... znaczy, do tej pory nie czekałem, bo po obejrzeniu zwiastuna czuję się, jakbym znał już zakończenie. A tu proszę, chyba rozwiewasz moje obawy. Czekam na kolejne recenzje.
OdpowiedzUsuńZwiastun niby sporo pokazuje, ale jednocześnie jest mocno fałszywy, bo mocno wypacza kontekst.
Usuń45 minut reklam + rozciągniety początek film i zupełnie inne oczekiwania (nie oglądam trailerów, nie czytam w zasadzie recenzji przed) sprawiły, że w momencie wiadomego zwrotu akcji byłam już dość zniechęcona, sfrustrowana całym tym seansem i pobytem w kinie. A szkoda, bo film wpisuje się w konwencję i w temat który lubię. Ale doceniam, oczywiście, te wszystkie kunszty, o których wspominasz i oceniam film jako dobry, Dla mnie oprócz perypetii małżeńskich równie ważny był temat mediów i to jak manipulują one ludzkimi główkami, kręcą nimi jak chcą. To oszukiwanie na wielką skalę jest straszniejsze od oszukiwania w czterech ścianach.
OdpowiedzUsuńJa też na początku byłem zniechęcony, ale potem mi przeszło :)
UsuńCo do mediów, to w pełni się z Tobą zgadzam