Birdman: or (The Unexpected Virtue of Ignorance) (2014)
Alejandro González Iñárritu najwyraźniej należy do tych reżyserów, którzy niezależnie od tego co i jak opowiadają, kończą robiąc wciąż ten sam film. Tak samo jest z "Birdmanem", choć na pierwszy rzut oka bardzo różny się od wcześniejszych dzieł Meksykanina. Wydaje się być mieszanką filmów Jonze'ego i Kaufmana z "Sekretnym życiem Waltera Mitty".
Ale kiedy zignorować formę i przyjrzeć się temu, co tak naprawdę mówi Iñárritu, okaże się, że jest to nic więcej jak powtórka z "Amores perros", "21 gramów", "Babel" i "Biutiful". Znów więc mamy bohaterów pokiereszowanych, słabych, zmagających się nie tyle ze światem, co z samymi sobą. Znów postawieni są w stresujących sytuacjach, które przetestują siłę ich charakterów.
Różnica polega na budulcu, jakiego Iñárritu użył do stworzenia tej nowej wariacji na stary temat. Są nim bowiem wszystkie stereotypy dotyczące aktorstwa, reżyserii, krytyków i widzów. Dzięki fantastycznym dialogom i genialnej roli Michaela Keatona reżyser był w stanie stworzyć pozory głębi, której tak naprawdę w filmie wcale nie ma. Iñárritu pokazuje nam świat słabości i grzechu. Udowadnia to, co od dwóch tysięcy lat powtarza kościół katolicki na temat księży: nieważne jest to, jakimi są ludźmi, kiedy odprawiają sakramenty, dzieje się prawdziwie święte misterium. I tak samo jest z twórcami w "Birdmanie". Każda z postaci jest słaba jako człowiek i raczej godna pożałowania. Ale kiedy trzeba dokonują transcendencji i tworząc oczarowujące masy dzieła.
I mimo że myśl filmu nie jest ani głęboka ani oryginalna, całość jest na tyle solidnie zrealizowana (przy dużym udziale operatora – zdjęcia są naprawdę doskonałe, zwłaszcza ten pomysł z podążającą za bohaterami kamerą, która przyczepia się do nich jak rzep do psiego ogona i scena, gdy córka wygarnia bohaterowi gorzką prawdę), że ostatecznie z kina wyszedłem zadowolony. Choć filmy Jonze'ego i Kaufmana są o niebo lepsze.
Ocena: 7
Ale kiedy zignorować formę i przyjrzeć się temu, co tak naprawdę mówi Iñárritu, okaże się, że jest to nic więcej jak powtórka z "Amores perros", "21 gramów", "Babel" i "Biutiful". Znów więc mamy bohaterów pokiereszowanych, słabych, zmagających się nie tyle ze światem, co z samymi sobą. Znów postawieni są w stresujących sytuacjach, które przetestują siłę ich charakterów.
Różnica polega na budulcu, jakiego Iñárritu użył do stworzenia tej nowej wariacji na stary temat. Są nim bowiem wszystkie stereotypy dotyczące aktorstwa, reżyserii, krytyków i widzów. Dzięki fantastycznym dialogom i genialnej roli Michaela Keatona reżyser był w stanie stworzyć pozory głębi, której tak naprawdę w filmie wcale nie ma. Iñárritu pokazuje nam świat słabości i grzechu. Udowadnia to, co od dwóch tysięcy lat powtarza kościół katolicki na temat księży: nieważne jest to, jakimi są ludźmi, kiedy odprawiają sakramenty, dzieje się prawdziwie święte misterium. I tak samo jest z twórcami w "Birdmanie". Każda z postaci jest słaba jako człowiek i raczej godna pożałowania. Ale kiedy trzeba dokonują transcendencji i tworząc oczarowujące masy dzieła.
I mimo że myśl filmu nie jest ani głęboka ani oryginalna, całość jest na tyle solidnie zrealizowana (przy dużym udziale operatora – zdjęcia są naprawdę doskonałe, zwłaszcza ten pomysł z podążającą za bohaterami kamerą, która przyczepia się do nich jak rzep do psiego ogona i scena, gdy córka wygarnia bohaterowi gorzką prawdę), że ostatecznie z kina wyszedłem zadowolony. Choć filmy Jonze'ego i Kaufmana są o niebo lepsze.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz