Jupiter Ascending (2015)
Nigdy, przenigdy nie sugerujcie się niskimi ocenami. Nie dajcie się przekonać, że filmu nie warto oglądać. Bo choć w 9 na 10 przypadków będziecie równie rozczarowani co reszta, to zawsze jest ten jeden wyjątek, ten film, w którym nigdy byście się nie zakochali, gdybyście posłuchali cudzych opinii. Wiem, co mówię. Doskonale przekonałem się o tym dziś, podczas seansu "Jupiter: Intronizacji". Średnia ocen wśród moich znajomych to 3,2/10. Ta ocena mówi wszystko. Gdybym się nią pokierował, trzymałbym się od najnowszego dzieła Wachowskich jak najdalej. Tymczasem rodzeństwo podbiło moje serce. Od czasu "WolfCop" na żadnym filmie w kinie nie bawiłem się równie dobrze.
I choć żałuję, że Wachowscy nie spotkają się z uznaniem świata, to jednak zupełnie nie dziwi mnie to, że zdecydowana większość ma o filmie jak najgorsze zdanie. Nie wiem, jakim cudem ktokolwiek w Warnerze uwierzył, że warto jest wydać na coś takiego prawie 200 milionów dolarów i że mimo to całość przyniesie zyski. "Jupiter: Intronizacja" zbudowane zostało bowiem z materiałów, które w żadnym ze wszechświatów nie zyskałyby uznania tłumów. To film ekscentryczny, nerdowski i stojący w całkowitej opozycji do obecnych oczekiwań i przyzwyczajeń widzów blockbusterów. Widowisko braci Wachowskich to produkcja pozaklasowa, z zabawkowymi dinozaurami udającymi potwory, z drewnianymi bohaterami i absurdalnymi pomysłami na fabułę. Różnica polega na tym, że rodzeństwo otrzymało 200 milionów razy większy budżet od przeciętnego twórcy kina klasy Z.
Jednak stylistycznie "Jupiter: Intronizacja" jest przede wszystkim ubraną w szaty SF filmową operą. Są więc barokowe scenografie i ekstrawaganckie kostiumy oraz charakteryzacje. Całość ocieka kiczem, który zostaje tutaj podniesiony do rangi bożka. Fantastycznie pompatycznej muzyce oraz prostym lecz zarazem barwnym postaciom również bliżej jest do sceny w La Scali niż do ekranów multipleksów. Do tej stylistyki dostosowują się również aktorzy, a przede wszystkim Eddie Redmayne, którego kreacja jest filmowym odpowiednikiem 5-oktawowego głosu. I jak w operze, wszystkie te elementy z osoba zazwyczaj mocno by mnie irytowały, lecz razem tworzą coś fenomenalnego, absolutnie wyjątkowe przeżycie, które wchłaniam każdym porem skóry.
"Jupiter: Intronizacja" rozwaliła mnie rozmachem wizji (polecam wszystkim obejrzenie filmu w kinie IMAX). Co więcej, jest pierwszym od dawna widowiskiem, w którym dynamiczne, wręcz chaotyczne, sceny akcji w połączeniu z efektami specjalnymi nie wywoływały u mnie torsji. Scena pogoni w "Transformers 2" doprowadziła mnie do straszliwego bólu głowy. Finałowa rozwałka w "Iron Manie 3" do dziś przeszywa mnie dreszczem wstrętu. Tymczasem scena ucieczki w Chicago w "Jupiter: Intronizacji" zachwyciła mnie. Szczęka mi po prostu opadła.
A przecież nie tylko efekty się Wachowskim udały. Również w przypadku skromniejszych scen potrafili pozytywnie zaskoczyć. Jest chociażby świetny montaż codziennej rutyny Jupiter na początku filmu, czy też hołd złożony Terry'emu Gilliamowi w sekwencji biurokratycznej (zresztą Gilliam sam w filmie wystąpił i musiał się tu czuć jak u siebie na planie, w końcu mniej więcej w tym samym czasie, co kręcono "Jupiter: Intronizację", on pracował nad "Teorią wszystkiego").
"Jupiter: Intronizacja" okazała się bardzo kosztowną fanaberią. Jestem przekonany, że reżyserom przyjdzie za nią bardzo słono zapłacić. Ja jednak cieszę się, że udało im się film nakręcić. To była jedyna okazja, żeby zobaczyć kino klasy Z stworzone z takim rozmachem i na taką skalę. Nie sądzę, by kiedykolwiek ktoś odważył się na podobny wyczyn.
Ocena: 9
I choć żałuję, że Wachowscy nie spotkają się z uznaniem świata, to jednak zupełnie nie dziwi mnie to, że zdecydowana większość ma o filmie jak najgorsze zdanie. Nie wiem, jakim cudem ktokolwiek w Warnerze uwierzył, że warto jest wydać na coś takiego prawie 200 milionów dolarów i że mimo to całość przyniesie zyski. "Jupiter: Intronizacja" zbudowane zostało bowiem z materiałów, które w żadnym ze wszechświatów nie zyskałyby uznania tłumów. To film ekscentryczny, nerdowski i stojący w całkowitej opozycji do obecnych oczekiwań i przyzwyczajeń widzów blockbusterów. Widowisko braci Wachowskich to produkcja pozaklasowa, z zabawkowymi dinozaurami udającymi potwory, z drewnianymi bohaterami i absurdalnymi pomysłami na fabułę. Różnica polega na tym, że rodzeństwo otrzymało 200 milionów razy większy budżet od przeciętnego twórcy kina klasy Z.
Jednak stylistycznie "Jupiter: Intronizacja" jest przede wszystkim ubraną w szaty SF filmową operą. Są więc barokowe scenografie i ekstrawaganckie kostiumy oraz charakteryzacje. Całość ocieka kiczem, który zostaje tutaj podniesiony do rangi bożka. Fantastycznie pompatycznej muzyce oraz prostym lecz zarazem barwnym postaciom również bliżej jest do sceny w La Scali niż do ekranów multipleksów. Do tej stylistyki dostosowują się również aktorzy, a przede wszystkim Eddie Redmayne, którego kreacja jest filmowym odpowiednikiem 5-oktawowego głosu. I jak w operze, wszystkie te elementy z osoba zazwyczaj mocno by mnie irytowały, lecz razem tworzą coś fenomenalnego, absolutnie wyjątkowe przeżycie, które wchłaniam każdym porem skóry.
"Jupiter: Intronizacja" rozwaliła mnie rozmachem wizji (polecam wszystkim obejrzenie filmu w kinie IMAX). Co więcej, jest pierwszym od dawna widowiskiem, w którym dynamiczne, wręcz chaotyczne, sceny akcji w połączeniu z efektami specjalnymi nie wywoływały u mnie torsji. Scena pogoni w "Transformers 2" doprowadziła mnie do straszliwego bólu głowy. Finałowa rozwałka w "Iron Manie 3" do dziś przeszywa mnie dreszczem wstrętu. Tymczasem scena ucieczki w Chicago w "Jupiter: Intronizacji" zachwyciła mnie. Szczęka mi po prostu opadła.
A przecież nie tylko efekty się Wachowskim udały. Również w przypadku skromniejszych scen potrafili pozytywnie zaskoczyć. Jest chociażby świetny montaż codziennej rutyny Jupiter na początku filmu, czy też hołd złożony Terry'emu Gilliamowi w sekwencji biurokratycznej (zresztą Gilliam sam w filmie wystąpił i musiał się tu czuć jak u siebie na planie, w końcu mniej więcej w tym samym czasie, co kręcono "Jupiter: Intronizację", on pracował nad "Teorią wszystkiego").
"Jupiter: Intronizacja" okazała się bardzo kosztowną fanaberią. Jestem przekonany, że reżyserom przyjdzie za nią bardzo słono zapłacić. Ja jednak cieszę się, że udało im się film nakręcić. To była jedyna okazja, żeby zobaczyć kino klasy Z stworzone z takim rozmachem i na taką skalę. Nie sądzę, by kiedykolwiek ktoś odważył się na podobny wyczyn.
Ocena: 9
Dobra, poświęcę mu trochę czasu jak wyjdzie za darmo.
OdpowiedzUsuńobawiam się, że ocenisz go jeszcze niżej
Usuńten film chyba nadaje się wyłącznie do oglądania na dużym ekranie (im większy, tym lepiej)
Bardzo fajnie to napisałeś. Wolę jak bronisz film, który mi się podobał średnio, niż ganisz twórców za film, który ja uwielbiam ^^.
OdpowiedzUsuńWolę jak bronisz film, który mi się podobał średnio, niż ganisz twórców za film, który ja uwielbiam ^^.
UsuńNie ty jeden :D
Wśród moich znajomych średnia ocen to dokładnie 7, co uświadomiło mi, jak trafnie ich sobie dobieram <3
OdpowiedzUsuń