Avengers: Age of Ultron (2015)
Gdybym chciał oglądać "Transformers" Baya, to bym poszedł na "Wiek zagłady". Po Whedonie spodziewałem się jednak czegoś więcej niż zwyczajnego łubudu. Niestety efekty specjalne są jedyną atrakcją "Avengers: Czasu Ultrona". I to dość kiepską. Szybko się bowiem nudzą.
Jedenasty film Marvel Cinematic Universe jest chyba najgorszym z całego cyklu (nie widziałem co prawda "Hulka", ale wątpię, żeby miał równie denny poziom). Choć ostatnio Marvel nie ma u mnie dobrych not (w końcu należę do tej mniejszościowej grupy, która nie jest pod wrażeniem serialowego "Daredevila"). Mimo wszystko nie spodziewałem się, że to akurat Whedon może dostarczyć mi tak wielkie rozczarowanie.
"Czas Ultrona" sprawia wrażenie schizofrenika znajdującego się na progu kolejnego epizodu psychotycznego. Już czuje, że coś jest nie tak, ale desperacko próbuje trzymać się w garści. Niestety poszczególne wątki jego egzystencji (a w tym przypadku fabuły) przeciekają mu między palcami, rozplątują się i mimo najszczerszych chęci za nic nie chcą się połączyć w jedną zwartą całość. Każdy element ciągnie w swoją stronę. Narasta emocjonalna huśtawka, a jednocześnie wszystko blaknie, traci smak i wyrazistość. Jedynym rozwiązaniem są więc objawy (w tym przypadku sceny akcji napuchnięte od efektów specjalnych), które mają symulować intensywność doświadczeń, sugerować, że wszystko jest w porządku i maskować ewidentne dziury. Ale ponieważ objawy są dzieckiem podstawowego problemu, więc i same są niczym więcej, jak powtórzeniem tego, przed czym mają chronić. Stąd też sceny akcji mimo całego chaosu i "dziania się" są w gruncie rzeczy monotonne, automatycznie zrealizowane, pozbawionego wyobraźni i iskierki prawdziwego "funu".
Druga część "Avengers" ujawniła też wszystkie problemy współczesnych komiksowych ekranizacji.
Po pierwsze ciąży filmowi obowiązująca obecnie filozofia, która stawia znak równości pomiędzy epickim rozmachem widowiska a olbrzymią liczbą bohaterów. W "Czasie Ultrona" jest zdecydowania za dużo postaci. Zwłaszcza że spora ich część nie spędza na ekranie więcej niż dwóch minut. Niemniej jednak zabierają czas, co sprawia, że po prostu nie można stworzyć ciekawej historii opartej na bohaterach. Whedon co prawda próbował tu coś wykombinować a to z Wdową a to z Hawkeye'em, ale szczerze mówiąc lepiej by dla filmu było, gdyby sobie te scenki darował. Wypadły one bowiem sztucznie i głupio.
Po drugiej wielkim balastem okazała się koncepcja jednego wspólnego uniwersum, w którym "wszystko jest ze sobą połączone". W ten sposób "Czas Ultrona" przestał sprawiać wrażenie dzieła autonomicznego. Stanowi raczej środkowy odcinek serialu, w którym 60% czasu poświęca się na odnoszenie do wydarzeń, postaci i miejsc, które prezentowane były we wcześniejszych filmach, a przez kolejne 30% czasu przygotowuje się grunt pod kolejne obrazy. W ten sposób tylko 10% należy wyłącznie do "Czasu Ultrona". Co gorsza nie jest to zbyt ciekawe 10%.
Po trzecie, po raz kolejny udowodniony został gigantyczny problem Marvela z czarnymi bohaterami. A raczej ich brakiem. Raz jeszcze zobaczyłem na ekranie jakiegoś zakompleksionego mazgaja, który robi idiotyczną demolkę, ponieważ jest mocno ograniczony umysłowo i nie potrafi wymyślić planu bardziej skomplikowanego. Sam fakt, że realizacja podzielona została na kilka etapów wcale jeszcze nie oznacza, że jest to geniusza. Gotowanie wody na herbatę też składa się z kilku faz.
"Czas Ultrona" wyraźnie osłabił mój entuzjazm do filmów Marvela, który dopiero co został odbudowany za sprawą "Strażników Galaktyki". Jeśli "Ant-Manem" Marvel się nie zrehabilituje, to mogę w tym roku zakończyć moją przygodę z MCU.
Ocena: 3
Jedenasty film Marvel Cinematic Universe jest chyba najgorszym z całego cyklu (nie widziałem co prawda "Hulka", ale wątpię, żeby miał równie denny poziom). Choć ostatnio Marvel nie ma u mnie dobrych not (w końcu należę do tej mniejszościowej grupy, która nie jest pod wrażeniem serialowego "Daredevila"). Mimo wszystko nie spodziewałem się, że to akurat Whedon może dostarczyć mi tak wielkie rozczarowanie.
"Czas Ultrona" sprawia wrażenie schizofrenika znajdującego się na progu kolejnego epizodu psychotycznego. Już czuje, że coś jest nie tak, ale desperacko próbuje trzymać się w garści. Niestety poszczególne wątki jego egzystencji (a w tym przypadku fabuły) przeciekają mu między palcami, rozplątują się i mimo najszczerszych chęci za nic nie chcą się połączyć w jedną zwartą całość. Każdy element ciągnie w swoją stronę. Narasta emocjonalna huśtawka, a jednocześnie wszystko blaknie, traci smak i wyrazistość. Jedynym rozwiązaniem są więc objawy (w tym przypadku sceny akcji napuchnięte od efektów specjalnych), które mają symulować intensywność doświadczeń, sugerować, że wszystko jest w porządku i maskować ewidentne dziury. Ale ponieważ objawy są dzieckiem podstawowego problemu, więc i same są niczym więcej, jak powtórzeniem tego, przed czym mają chronić. Stąd też sceny akcji mimo całego chaosu i "dziania się" są w gruncie rzeczy monotonne, automatycznie zrealizowane, pozbawionego wyobraźni i iskierki prawdziwego "funu".
Druga część "Avengers" ujawniła też wszystkie problemy współczesnych komiksowych ekranizacji.
Po pierwsze ciąży filmowi obowiązująca obecnie filozofia, która stawia znak równości pomiędzy epickim rozmachem widowiska a olbrzymią liczbą bohaterów. W "Czasie Ultrona" jest zdecydowania za dużo postaci. Zwłaszcza że spora ich część nie spędza na ekranie więcej niż dwóch minut. Niemniej jednak zabierają czas, co sprawia, że po prostu nie można stworzyć ciekawej historii opartej na bohaterach. Whedon co prawda próbował tu coś wykombinować a to z Wdową a to z Hawkeye'em, ale szczerze mówiąc lepiej by dla filmu było, gdyby sobie te scenki darował. Wypadły one bowiem sztucznie i głupio.
Po drugiej wielkim balastem okazała się koncepcja jednego wspólnego uniwersum, w którym "wszystko jest ze sobą połączone". W ten sposób "Czas Ultrona" przestał sprawiać wrażenie dzieła autonomicznego. Stanowi raczej środkowy odcinek serialu, w którym 60% czasu poświęca się na odnoszenie do wydarzeń, postaci i miejsc, które prezentowane były we wcześniejszych filmach, a przez kolejne 30% czasu przygotowuje się grunt pod kolejne obrazy. W ten sposób tylko 10% należy wyłącznie do "Czasu Ultrona". Co gorsza nie jest to zbyt ciekawe 10%.
Po trzecie, po raz kolejny udowodniony został gigantyczny problem Marvela z czarnymi bohaterami. A raczej ich brakiem. Raz jeszcze zobaczyłem na ekranie jakiegoś zakompleksionego mazgaja, który robi idiotyczną demolkę, ponieważ jest mocno ograniczony umysłowo i nie potrafi wymyślić planu bardziej skomplikowanego. Sam fakt, że realizacja podzielona została na kilka etapów wcale jeszcze nie oznacza, że jest to geniusza. Gotowanie wody na herbatę też składa się z kilku faz.
"Czas Ultrona" wyraźnie osłabił mój entuzjazm do filmów Marvela, który dopiero co został odbudowany za sprawą "Strażników Galaktyki". Jeśli "Ant-Manem" Marvel się nie zrehabilituje, to mogę w tym roku zakończyć moją przygodę z MCU.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz