The Last Straight Man (2014)
Przekleństwem człowieka jest jego wrodzona potrzeba porządkowania doświadczenia. Stąd rodzą się wszystkie etykietki, które przypisujemy sobie i innym ludziom. Ale każda etykietka ma to do siebie, że neguje istnienie indywidualizmu podporządkowując wszystko jednemu, uniwersalnemu wzorcowi. Gdy zatem przypiszemy sobie (lub innym) określoną etykietkę, to każda różnica wobec wzorca będzie budzić konflikt, ten zaś prowadzić będzie do dramatu i straconych okazji. A wystarczyłoby więcej tolerancji na indywidualne doświadczenia. W każdym razie "Mój przyjaciel heteryk" miałby zupełnie inny przebieg, gdyby tylko Cooper i Lewis potrafili być sobą, a nie tym, czego wymagają od nich etykietki.
Film Marka Bessengera stawia pytanie: Czy heteroseksualista może kochać mężczyznę? Oczywista odpowiedź brzmi "tak"... ale oczywista jest chyba tylko dla mnie. Cooper i Lewis (i pewnie 99% widowni) się ze mną nie zgodzi. Bo skoro facet zakochał się w facecie to musi być przynajmniej biseksualistą (do przyznania czego chce zmusić Coopera Lewis). A na to nie chce się zgodzić Cooper, który mimo wszystko uważa siebie za heteryka. I by sobie (i światu) to udowodnić, żeni się i ma dzieci. W ten sposób zamyka sobie drogę do bycia z jedyną osobą, która była mu przeznaczona. Zamiast tego musi godzić się na doroczne schadzki i platoniczną przyjaźń.
Ileż problemów Cooper uniknąłby, gdyby zrozumiał, że jeśli mówimy o prawdziwej miłości, którą definiujemy jako unię dusz, to seksualność w ogóle nie powinna być brana pod uwagę. Każdy chrześcijanin ma tę prawdę przed oczami, kiedy mówi (czyta) słowa o tym, że człowiek został stworzony na wzór i podobieństwo Boga. Wystarczy tylko zrozumieć, że płeć jest wyłącznie funkcją ciała służącą rozmnażaniu (i to powstałą dość późno, przez milenia rozmnażanie obywało się bez płciowego rozróżnienia). Zaś dusza - z definicji nieśmiertelna, więc niepodlegająca rozmnażaniu, i do tego podobna Bogu - nie ma płci. Tym samym związek dusz nie ma żadnej orientacji. Pojmując to Cooper byłby w stanie zrozumieć, że może być heteroseksualistą, a i tak kochać Lewisa. W końcu kocha go nie dlatego, że jest mężczyzną, ale dlatego, kim jest "w środku" i co przez niego sam czuje.
Ponieważ jednak Cooper tego nie pojmuje, "Mój przyjaciel heteryk" mógł stać się świetnym melodramatem. I przez prawie cały film rzeczywiście takim jest. Podobało mi się to, jak budowana jest relacja pomiędzy dwójką bohaterów, jak zmienia się dynamika związku na przestrzeni lat. Dlatego też czułem się na końcu oszukany, kiedy reżyser postanowił dodać historii happy-end. Była to schizofreniczna próba zaczarowania rzeczywistości, fałszywa i naiwna i kompletnie sprzeczna z tym, co wcześniej reżyser obiecywał.
Narracyjnie "Mój przyjaciel heteryk" należy do tego samego typu filmów co "W łóżku" czy "28 pokoi hotelowych". Jest to typ opierający się na epizodyczności i dialogach. Bardzo lubię takie rozwiązania. I w tym przypadku nie zawiodłem się. Co prawda technicznie film pozostawia bardzo wiele do życzenia. Są tu sceny (rozmowa telefoniczna), które tak naprawdę nie spełniają standardów profesjonalnej produkcji. Ale potrafiłem to wszystko zignorować. Głównie za sprawą relacji, jaka wywiązała się między dwójką bohaterów. Mark Cirillo i Scott Sell tworzą piękną parę. Szczególnie ten drugi wypada na ekranie wiarygodnie (choć może po prostu miał ciekawszą postać do zagrania). Mimo złej realizacji są w tym filmie całe partie scenariusza (szczególnie spotkanie "cztery lata później"), które są doskonale napisane, budują bardzo prawdziwy obraz dwójki osób, które wyraźnie czują coś do siebie, lecz które nie potrafią stworzyć wspólnoty "My". Dzięki temu uwierzyłem w opowieść, poczułem sympatię do bohaterów i koniec końców zachwyciłem się filmem.
Ocena: 7
Film Marka Bessengera stawia pytanie: Czy heteroseksualista może kochać mężczyznę? Oczywista odpowiedź brzmi "tak"... ale oczywista jest chyba tylko dla mnie. Cooper i Lewis (i pewnie 99% widowni) się ze mną nie zgodzi. Bo skoro facet zakochał się w facecie to musi być przynajmniej biseksualistą (do przyznania czego chce zmusić Coopera Lewis). A na to nie chce się zgodzić Cooper, który mimo wszystko uważa siebie za heteryka. I by sobie (i światu) to udowodnić, żeni się i ma dzieci. W ten sposób zamyka sobie drogę do bycia z jedyną osobą, która była mu przeznaczona. Zamiast tego musi godzić się na doroczne schadzki i platoniczną przyjaźń.
Ileż problemów Cooper uniknąłby, gdyby zrozumiał, że jeśli mówimy o prawdziwej miłości, którą definiujemy jako unię dusz, to seksualność w ogóle nie powinna być brana pod uwagę. Każdy chrześcijanin ma tę prawdę przed oczami, kiedy mówi (czyta) słowa o tym, że człowiek został stworzony na wzór i podobieństwo Boga. Wystarczy tylko zrozumieć, że płeć jest wyłącznie funkcją ciała służącą rozmnażaniu (i to powstałą dość późno, przez milenia rozmnażanie obywało się bez płciowego rozróżnienia). Zaś dusza - z definicji nieśmiertelna, więc niepodlegająca rozmnażaniu, i do tego podobna Bogu - nie ma płci. Tym samym związek dusz nie ma żadnej orientacji. Pojmując to Cooper byłby w stanie zrozumieć, że może być heteroseksualistą, a i tak kochać Lewisa. W końcu kocha go nie dlatego, że jest mężczyzną, ale dlatego, kim jest "w środku" i co przez niego sam czuje.
Ponieważ jednak Cooper tego nie pojmuje, "Mój przyjaciel heteryk" mógł stać się świetnym melodramatem. I przez prawie cały film rzeczywiście takim jest. Podobało mi się to, jak budowana jest relacja pomiędzy dwójką bohaterów, jak zmienia się dynamika związku na przestrzeni lat. Dlatego też czułem się na końcu oszukany, kiedy reżyser postanowił dodać historii happy-end. Była to schizofreniczna próba zaczarowania rzeczywistości, fałszywa i naiwna i kompletnie sprzeczna z tym, co wcześniej reżyser obiecywał.
Narracyjnie "Mój przyjaciel heteryk" należy do tego samego typu filmów co "W łóżku" czy "28 pokoi hotelowych". Jest to typ opierający się na epizodyczności i dialogach. Bardzo lubię takie rozwiązania. I w tym przypadku nie zawiodłem się. Co prawda technicznie film pozostawia bardzo wiele do życzenia. Są tu sceny (rozmowa telefoniczna), które tak naprawdę nie spełniają standardów profesjonalnej produkcji. Ale potrafiłem to wszystko zignorować. Głównie za sprawą relacji, jaka wywiązała się między dwójką bohaterów. Mark Cirillo i Scott Sell tworzą piękną parę. Szczególnie ten drugi wypada na ekranie wiarygodnie (choć może po prostu miał ciekawszą postać do zagrania). Mimo złej realizacji są w tym filmie całe partie scenariusza (szczególnie spotkanie "cztery lata później"), które są doskonale napisane, budują bardzo prawdziwy obraz dwójki osób, które wyraźnie czują coś do siebie, lecz które nie potrafią stworzyć wspólnoty "My". Dzięki temu uwierzyłem w opowieść, poczułem sympatię do bohaterów i koniec końców zachwyciłem się filmem.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz