Drown (2015)
Strach jest główną, a być może jedyną siłą, która sprawia, że świat ludzi nie tkwi w miejscu. Co z pozoru wydaje się paradoksem. W końcu strach powstrzymuje nas przed byciem sobą, przed sięganiem po to, czego pragniemy, przed czynieniem tego, co właściwe zamiast ulegać naciskom innych. Jednak ten fakt nie oznacza bierności. Przeciwnie, im większy strach, tym więcej rzeczy czynimy, by odwrócić uwagę, by zagłuszyć ból niespełnionych pragnień i wstyd świadomości własnego tchórzostwa. Strach bywa siłą budującą, kiedy sprawia, że przekraczamy granice wytrzymałości, że walczymy o zwycięstwo, akceptację. Ale jest też siłą destrukcyjną, która zmusza nas do usunięcia tego, co budzi w nas lęk, co przypomina nam o własnych słabościach. Kiedy się boimy, nie potrafimy ustać w miejscu, hałas działania jest warunkiem koniecznym do radzenia sobie ze strachem. Nic więc dziwnego, że Wschód tak wielką wagę przykłada do bezruchu.
Niestety Len nigdy nie miał okazji poznać filozofii Dalekiego Wschodu. Nie znalazł więc żadnego sposobu, by przełamać strach przed byciem sobą. Zresztą dlaczego miałby go szukać, skoro we własnym mniemaniu miał wszystko pod kontrolą. Aż pojawił się on – Phil. Był wszystkim tym, czym Len siebie uczynił: przystojnym i wysportowanym mężczyzną, mistrzem, bohaterem, magnesem dla kobiet. Ale Phil miał coś jeszcze, czego Len nigdy nie zdobył: odwagę podążania za własnymi pragnieniami. Phil pokazał Lenowi, że można być samcem alfa i gejem jednocześnie. I to właśnie sprawiło, że strach Lena zmienił się w zazdrość. Co gorsza była to zazdrość pomieszana z pożądaniem, choć zapewne sam Len nie potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, czy bardziej chciałby być z Philem, czy może raczej wolałby być nim. Ten strach przybrany w szaty pragnień i zazdrości pobudził go do działania. Nietrudno przewidzieć, że musiało dojść do tragedii. Len bowiem tak mocno zasklepił się w sobie, że im bardziej szalał na zewnątrz, tym mniejsze szanse miał ktokolwiek, by go uratować. A już szczególnie Stuart, jego najlepszy przyjaciel, który skrywa swoje własne lęki, przez co jest ślepy na rzeczywiste potrzeby i woli podążać za tym, co widzi, a nie tym, co się za zachowaniem Lena kryje.
Dean Francis bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Po "Pod powierzchnią" spodziewałem się kolejnej typowej opowiastki o dramacie emocjonalnego dzieciaka, który nie potrafi poradzić sobie z prawdą o sobie samym. Oczywiście tym dokładnie jest film Australijczyka. Jednak w rękach Francisa zmienił się w wizualnie przepiękny portret ducha jednostki przeżywającej wewnętrzny dramat. Reżyser świetnie zamaskował sceniczny rodowód oryginału tak, że podczas oglądania nawet przez chwilę nie pomyślałem, że może to być sztuka. Udało mu się to dzięki rezygnacji z linearności oraz za sprawą mieszania faktów z wyobrażeniami w sposób niemożliwy na pierwszy rzut oka do rozdzielenia co jest czym. "Pod powierzchnią" jest więc impresją, pozornym chaosem, z którego wyłania się nie tyle historia trójki młodych chłopaków, ile obraz duszy jednego z nich. Co prawda wybrana przez reżysera forma na dłuższą metę okazała się zbyt obciążająca zmysły. Przez godzinę byłem zachwycony tym, jak reżyser opowiada rzecz. Podobało mi się mieszanie planów czasowych. Byłem pod wrażeniem zdjęć (za które zresztą też odpowiadał Francis). Pod koniec jednak byłem już tym wszystkim zmęczony.
Ciekawe, że przez fakt skupienia na przeżyciach Lena, pozostała dwójka bohaterów pozostaje do końca enigmą. Stuart - jego lojalność wobec Lena chwilami przekracza granice rozsądku. Można się więc zastanawiać, czy przypadkiem nie kryje się za tym głębsze uczucie od przyjaźni. A Phil? Dlaczego mimo powtarzających się aktów przemocy ze strony Lena, nie potrafi się od niego uwolnić. Czy chodzi tu jedynie o źle pojętą lojalność i niechęć do bycia kablem? A może w głębi duszy marzy, że potrafi się przebić przez lodową barierę strachu Lena, może widzi w nim kogoś bardziej interesującego od Toma, swojego jakże drobnomieszczańskiego chłopaka? W ten sposób "Pod powierzchnią" można też odczytywać jako melodramat o tragicznym trójkącie.
Ta niejednoznaczność (którą lubię w kinie) jest w duże mierze zasługą reżysera. Jednak nie tylko on zasłużył na pochwałę. Świetnie spisała się też trójka głównych aktorów. W szczególności grający główną rolę Matt Levett. Kamera kocha tego chłopaka, ale fotogeniczność nie jest wcale jego największym atutem. Levett ma talent. Teraz tylko potrzebuje trochę szczęścia i jeszcze więcej intuicji w doborze ról, a kto wie, być może wyrośnie na kolejną australijską gwiazdę o światowym zasięgu. Ja mu w każdym razie tego życzę.
Ocena: 6
Niestety Len nigdy nie miał okazji poznać filozofii Dalekiego Wschodu. Nie znalazł więc żadnego sposobu, by przełamać strach przed byciem sobą. Zresztą dlaczego miałby go szukać, skoro we własnym mniemaniu miał wszystko pod kontrolą. Aż pojawił się on – Phil. Był wszystkim tym, czym Len siebie uczynił: przystojnym i wysportowanym mężczyzną, mistrzem, bohaterem, magnesem dla kobiet. Ale Phil miał coś jeszcze, czego Len nigdy nie zdobył: odwagę podążania za własnymi pragnieniami. Phil pokazał Lenowi, że można być samcem alfa i gejem jednocześnie. I to właśnie sprawiło, że strach Lena zmienił się w zazdrość. Co gorsza była to zazdrość pomieszana z pożądaniem, choć zapewne sam Len nie potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, czy bardziej chciałby być z Philem, czy może raczej wolałby być nim. Ten strach przybrany w szaty pragnień i zazdrości pobudził go do działania. Nietrudno przewidzieć, że musiało dojść do tragedii. Len bowiem tak mocno zasklepił się w sobie, że im bardziej szalał na zewnątrz, tym mniejsze szanse miał ktokolwiek, by go uratować. A już szczególnie Stuart, jego najlepszy przyjaciel, który skrywa swoje własne lęki, przez co jest ślepy na rzeczywiste potrzeby i woli podążać za tym, co widzi, a nie tym, co się za zachowaniem Lena kryje.
Dean Francis bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Po "Pod powierzchnią" spodziewałem się kolejnej typowej opowiastki o dramacie emocjonalnego dzieciaka, który nie potrafi poradzić sobie z prawdą o sobie samym. Oczywiście tym dokładnie jest film Australijczyka. Jednak w rękach Francisa zmienił się w wizualnie przepiękny portret ducha jednostki przeżywającej wewnętrzny dramat. Reżyser świetnie zamaskował sceniczny rodowód oryginału tak, że podczas oglądania nawet przez chwilę nie pomyślałem, że może to być sztuka. Udało mu się to dzięki rezygnacji z linearności oraz za sprawą mieszania faktów z wyobrażeniami w sposób niemożliwy na pierwszy rzut oka do rozdzielenia co jest czym. "Pod powierzchnią" jest więc impresją, pozornym chaosem, z którego wyłania się nie tyle historia trójki młodych chłopaków, ile obraz duszy jednego z nich. Co prawda wybrana przez reżysera forma na dłuższą metę okazała się zbyt obciążająca zmysły. Przez godzinę byłem zachwycony tym, jak reżyser opowiada rzecz. Podobało mi się mieszanie planów czasowych. Byłem pod wrażeniem zdjęć (za które zresztą też odpowiadał Francis). Pod koniec jednak byłem już tym wszystkim zmęczony.
Ciekawe, że przez fakt skupienia na przeżyciach Lena, pozostała dwójka bohaterów pozostaje do końca enigmą. Stuart - jego lojalność wobec Lena chwilami przekracza granice rozsądku. Można się więc zastanawiać, czy przypadkiem nie kryje się za tym głębsze uczucie od przyjaźni. A Phil? Dlaczego mimo powtarzających się aktów przemocy ze strony Lena, nie potrafi się od niego uwolnić. Czy chodzi tu jedynie o źle pojętą lojalność i niechęć do bycia kablem? A może w głębi duszy marzy, że potrafi się przebić przez lodową barierę strachu Lena, może widzi w nim kogoś bardziej interesującego od Toma, swojego jakże drobnomieszczańskiego chłopaka? W ten sposób "Pod powierzchnią" można też odczytywać jako melodramat o tragicznym trójkącie.
Ta niejednoznaczność (którą lubię w kinie) jest w duże mierze zasługą reżysera. Jednak nie tylko on zasłużył na pochwałę. Świetnie spisała się też trójka głównych aktorów. W szczególności grający główną rolę Matt Levett. Kamera kocha tego chłopaka, ale fotogeniczność nie jest wcale jego największym atutem. Levett ma talent. Teraz tylko potrzebuje trochę szczęścia i jeszcze więcej intuicji w doborze ról, a kto wie, być może wyrośnie na kolejną australijską gwiazdę o światowym zasięgu. Ja mu w każdym razie tego życzę.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz