San Andreas (2015)
"San Andreas" jest jednym z najmocniej krytykujących zachodnią cywilizację obrazów ostatnich miesięcy. Pokazuje bowiem, czym kończy się bezrefleksyjna świętość "ja" i obsesyjna apoteoza "indywidualizmu". A kończy się absolutnym brakiem posłannictwa, wielbieniem egocentryzmu (wystarczy tylko zamaskować go "wartościami rodzinnymi" – jakby potrzeba bliskości i towarzystwa wykluczały egoizm).
Do takiego wniosku doszedłem patrząc na to, kogo gra Dwayne Johnson. W otwierającej film sekwencji wyraźnie podkreślone zostaje, jakim to grany przez niego Ray jest bohaterem, poświęcającym się dla ratowania cudzego życia. Tyle tylko, że kiedy naprawdę jego wyjątkowe umiejętności są potrzebne, nikt poza jego prawie-byłą żoną oraz córką nie może na niego liczyć. Ludzie mogą się na jego oczach/uszach mordować, mogą się topić lub desperacko szukać schronienia, ale on – ten, który wybrał zawód ratownika! – ma inne priorytety. A mimo to jego egoistyczna postawa nie tylko nie jest krytykowana, lecz jeszcze stawiana za wzór. Jego przeciwieństwem jest bowiem postać Daniela, który również ignoruje potrzeby innych. Różnica polega na tym, że o ile Ray ma w nosie dobro anonimowy statystów, o tyle Daniel czyni to w stosunku do głównych postaci. Trochę upraszczam, bo Daniel w jednej scenie jednak zachowuje się jak drań, ale ma ona miejsce później niż moment, w którym przez twórców zostaje napiętnowany jako ten "zły".
"San Andreas" pokazuje więc, jak bardzo zasadny jest celibat. Co więcej, po tym filmie łatwo dojdziecie do wniosku, że celibat powinien obowiązywać wszystkie profesje, w których może dojść do konfliktu rodzina-osoby, którym należy służyć pomocą. Ray jest ratownikiem i to bardzo dobrym, a jednak przez całe trzęsienie ziemi tylko raz angażuje się w akcję pomocy nieznajomym. Gdyby nie miał rodziny, mógłby się spokojnie poświęcić dla obcych ludzi, którzy bardziej potrzebowali jego pomocy i którzy byli tuż obok nie go, a nie 100 mil dalej (przez większość filmu on nie robi nic innego, jak tylko podróżuje, a to samochodem, a to samolotem, a to motorówką; trwa to parę godzin, podczas których jego umiejętności kompletnie się marnują; ale kogo obchodzi to, ile w tym czasie osób mógł uratować). A skoro w tak trywialnej sprawie, jak ratowanie życia doczesnego, brak celibatu staje się problemem, to co dopiero w przypadku naprawdę ważnej kwestii, jaką jest życie wieczne.
Sam w sobie "San Andreas" to widowisko bardzo klasyczne i schematyczne, co oznacza zaliczenie każdego prawa Murphy'ego. Ogląda się to bezboleśnie, ale też zrealizowane przez komputery efekty specjalne jakoś szczególnie nie ekscytują. Co prawda myślałem, że będzie gorzej, ale "San Andreas" nie pozostanie w mojej pamięci zbyt długo.
Ocena: 5
Do takiego wniosku doszedłem patrząc na to, kogo gra Dwayne Johnson. W otwierającej film sekwencji wyraźnie podkreślone zostaje, jakim to grany przez niego Ray jest bohaterem, poświęcającym się dla ratowania cudzego życia. Tyle tylko, że kiedy naprawdę jego wyjątkowe umiejętności są potrzebne, nikt poza jego prawie-byłą żoną oraz córką nie może na niego liczyć. Ludzie mogą się na jego oczach/uszach mordować, mogą się topić lub desperacko szukać schronienia, ale on – ten, który wybrał zawód ratownika! – ma inne priorytety. A mimo to jego egoistyczna postawa nie tylko nie jest krytykowana, lecz jeszcze stawiana za wzór. Jego przeciwieństwem jest bowiem postać Daniela, który również ignoruje potrzeby innych. Różnica polega na tym, że o ile Ray ma w nosie dobro anonimowy statystów, o tyle Daniel czyni to w stosunku do głównych postaci. Trochę upraszczam, bo Daniel w jednej scenie jednak zachowuje się jak drań, ale ma ona miejsce później niż moment, w którym przez twórców zostaje napiętnowany jako ten "zły".
"San Andreas" pokazuje więc, jak bardzo zasadny jest celibat. Co więcej, po tym filmie łatwo dojdziecie do wniosku, że celibat powinien obowiązywać wszystkie profesje, w których może dojść do konfliktu rodzina-osoby, którym należy służyć pomocą. Ray jest ratownikiem i to bardzo dobrym, a jednak przez całe trzęsienie ziemi tylko raz angażuje się w akcję pomocy nieznajomym. Gdyby nie miał rodziny, mógłby się spokojnie poświęcić dla obcych ludzi, którzy bardziej potrzebowali jego pomocy i którzy byli tuż obok nie go, a nie 100 mil dalej (przez większość filmu on nie robi nic innego, jak tylko podróżuje, a to samochodem, a to samolotem, a to motorówką; trwa to parę godzin, podczas których jego umiejętności kompletnie się marnują; ale kogo obchodzi to, ile w tym czasie osób mógł uratować). A skoro w tak trywialnej sprawie, jak ratowanie życia doczesnego, brak celibatu staje się problemem, to co dopiero w przypadku naprawdę ważnej kwestii, jaką jest życie wieczne.
Sam w sobie "San Andreas" to widowisko bardzo klasyczne i schematyczne, co oznacza zaliczenie każdego prawa Murphy'ego. Ogląda się to bezboleśnie, ale też zrealizowane przez komputery efekty specjalne jakoś szczególnie nie ekscytują. Co prawda myślałem, że będzie gorzej, ale "San Andreas" nie pozostanie w mojej pamięci zbyt długo.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz