Everest (2015)
"Everest" ostatecznie przekonało mnie, że ja po prostu nie lubię stylu Baltasara Kormákura. Ze wszystkich jego filmów tylko jeden – "Bagno" – tak naprawdę mi się spodobało. Reszta to niestety rzeczy bardzo przeciętne, a czasem nawet i to nie. "Everest" jest równie słaby co "Na głębinie". Kormákur chyba nie powinien się inspirować prawdziwymi historiami, bo po prostu nie potrafi ich "ufilmowić".
Oczywiście "Everestowi" nie można odmówić rozmachu. Góra prezentuje się na ekranie IMAX w 3D naprawdę monumentalnie. Jeśli jednak Kormákur liczył, że ten efekt zachwytu jest w stanie utrzymać w widzu przez dwie godziny, to się mocno przeliczył. Zdjęcia wkrótce przestają robić wrażenie i pozostaje sama historia. I tu zaczynają się schody. Konstrukcja narracji przypomina bowiem mierne produkcje TVN-u inspirowane dramatami z życia wziętymi. Reżyser jednak wyraźnie wstydził się ckliwości i melodramatyczności i robił wszystko, by jego film nie wywoływał podobnych skojarzeń. I dlatego stawia na surowość i autentyczność doświadczenia. A to się po prostu nie spina w całość. Konstrukcja jest bardzo ckliwa, a sceny są jej pozbawione, przez co film wydał mi się kompletnie pusty, nie wywołał u mnie żadnych emocji. Miliard bohaterów zamiast zaciekawiać tylko mnie irytował, bo 90% z nich pojawia się na dwie lub trzy sceny (jak Robin Wright). Nie rozumiem dlaczego Kormákur jak ognia bał się melodramatyzmu. Ja od czasu do czasu lubię tego rodzaju filmy, a ta historia aż się prosiła o wykorzystanie całej palety ludzkich emocji.
"Everest" nie ma więc żadnych szans na pozostanie w mojej pamięci. Wciąż ostatnim "górskim" filmem, który zrobił na mnie wrażenie, pozostaje "Alive. Dramat w Andach". A jeśli chodzi o Himalaje, to jeszcze bardziej musiałbym się cofnąć w czasie, bo aż do "K2".
Ocena: 4
Oczywiście "Everestowi" nie można odmówić rozmachu. Góra prezentuje się na ekranie IMAX w 3D naprawdę monumentalnie. Jeśli jednak Kormákur liczył, że ten efekt zachwytu jest w stanie utrzymać w widzu przez dwie godziny, to się mocno przeliczył. Zdjęcia wkrótce przestają robić wrażenie i pozostaje sama historia. I tu zaczynają się schody. Konstrukcja narracji przypomina bowiem mierne produkcje TVN-u inspirowane dramatami z życia wziętymi. Reżyser jednak wyraźnie wstydził się ckliwości i melodramatyczności i robił wszystko, by jego film nie wywoływał podobnych skojarzeń. I dlatego stawia na surowość i autentyczność doświadczenia. A to się po prostu nie spina w całość. Konstrukcja jest bardzo ckliwa, a sceny są jej pozbawione, przez co film wydał mi się kompletnie pusty, nie wywołał u mnie żadnych emocji. Miliard bohaterów zamiast zaciekawiać tylko mnie irytował, bo 90% z nich pojawia się na dwie lub trzy sceny (jak Robin Wright). Nie rozumiem dlaczego Kormákur jak ognia bał się melodramatyzmu. Ja od czasu do czasu lubię tego rodzaju filmy, a ta historia aż się prosiła o wykorzystanie całej palety ludzkich emocji.
"Everest" nie ma więc żadnych szans na pozostanie w mojej pamięci. Wciąż ostatnim "górskim" filmem, który zrobił na mnie wrażenie, pozostaje "Alive. Dramat w Andach". A jeśli chodzi o Himalaje, to jeszcze bardziej musiałbym się cofnąć w czasie, bo aż do "K2".
Ocena: 4
O właśnie :) W światowej kinematografii również liczą się dla mnie tylko dwa filmy o górach "Alive. Dramat w Andach" i "K2". Oczywiście jeżeli mowa o "poważnych" filmach o górach. Świetnych filmów z górami w tle jest sporo :)
OdpowiedzUsuńGdyby nie było dobrych filmów z górami w tle, to można byłoby chyba już mówić o śmierci kina. :)
Usuń