Legend (2015)
Chciałbym móc napisać, że jestem rozczarowany filmem "Legend". To jednak implikowałoby, że miałem wobec niego pozytywne oczekiwania. A tak nie było. Na niekorzyść filmu przemawiały dwa fakty. Po pierwsze zwiastuny. Były, delikatnie mówiąc, mało ciekawe i zapowiadały film pozbawiony polotu. Po drugie osoba reżysera. Brian Helgeland jako reżyser sprawdził się w mojej ocenie tylko raz, kiedy nakręcił "Obłędnego rycerza". Wszystko, co zrobił później, było mocno przeciętne. Z tych też powodów mogę napisać jedynie, że nie zostałem "Legend" pozytywnie zaskoczony.
Opowieść o braciach Kray ma styl i klasę. Ale co z tego, kiedy za ładną powierzchownością kryje się intelektualna i emocjonalna pustka. Helgeland szarpie narrację w kilka stron na raz, ale na niczym nie potrafi się skupić, "wgryźć się" w samo jądro. Relacja Frances z Reggiem, rywalizacja Frances z Ronem, destrukcyjny Ron, próbujący kompensować swoje kompleksy Reggie, ich wzajemna relacja oparta i na miłości i nienawiści, przeskakiwanie od przemocy do skandalów obyczajowych – wszystko to są jedynie slajdy. Na dłuższą metę nic z tego nie wynika. A szkoda, bo trójką Frances-Reggie-Ron mógł się stać osią całkiem interesującej opowieści.
"Legend" obnaża też ograniczenia aktorskie Toma Hardy'ego. Anglik sprawdza się doskonale w rolach wyrazistych, wymagających ekstrawagancji i nadekspresji. Gorzej niestety idzie mu wcielanie się w postacie mniej krzykliwe, gdzie liczy się finezja. W takich przypadkach bardzo łatwo popada w automatyzm i manieryzm. Tu widać to jak na dłoni. Szalony Ron w jego wykonaniu jest postacią naprawdę interesującą. Za to Reggie wypada niestety blado i bezpłciowo. Niby jest dobrze zagrany, ale jest to kreacja pusta.
Hardy nie ma też szczególnego wsparcia ze strony reszty obsady. Przez ekran przemyka sporo znajomych twarzy, ale nikt nie zrobił nic, by zapisać się w mej pamięci. Poza Browning, ale w jej przypadku nie chodzi o grę, a o wygląd. Styl lat 60. bardzo do niej pasuje.
Ocena: 5
Opowieść o braciach Kray ma styl i klasę. Ale co z tego, kiedy za ładną powierzchownością kryje się intelektualna i emocjonalna pustka. Helgeland szarpie narrację w kilka stron na raz, ale na niczym nie potrafi się skupić, "wgryźć się" w samo jądro. Relacja Frances z Reggiem, rywalizacja Frances z Ronem, destrukcyjny Ron, próbujący kompensować swoje kompleksy Reggie, ich wzajemna relacja oparta i na miłości i nienawiści, przeskakiwanie od przemocy do skandalów obyczajowych – wszystko to są jedynie slajdy. Na dłuższą metę nic z tego nie wynika. A szkoda, bo trójką Frances-Reggie-Ron mógł się stać osią całkiem interesującej opowieści.
"Legend" obnaża też ograniczenia aktorskie Toma Hardy'ego. Anglik sprawdza się doskonale w rolach wyrazistych, wymagających ekstrawagancji i nadekspresji. Gorzej niestety idzie mu wcielanie się w postacie mniej krzykliwe, gdzie liczy się finezja. W takich przypadkach bardzo łatwo popada w automatyzm i manieryzm. Tu widać to jak na dłoni. Szalony Ron w jego wykonaniu jest postacią naprawdę interesującą. Za to Reggie wypada niestety blado i bezpłciowo. Niby jest dobrze zagrany, ale jest to kreacja pusta.
Hardy nie ma też szczególnego wsparcia ze strony reszty obsady. Przez ekran przemyka sporo znajomych twarzy, ale nikt nie zrobił nic, by zapisać się w mej pamięci. Poza Browning, ale w jej przypadku nie chodzi o grę, a o wygląd. Styl lat 60. bardzo do niej pasuje.
Ocena: 5
Nie widziałem i nie miałem zamiaru. Zastanawiałem się jednak nad czymś innym po przeczytaniu recenzji. Masz sporo racji jeżeli chodzi o Hardy'ego i jego grę. Ma niezaprzeczalny talent do grania świrów, jednak przypominając sobie tytuły w jakich go widziałem to de facto tylko jako świra go pamiętam :) (nie widziałem "Locke")
OdpowiedzUsuńW Locku nie jest świrem, ale to wciąż jest rola bardzo wyrazista. Mam za to wątpliwości, czy sprawdziłby się w rolach cichych, gdzie mniej trzeba mówić, grać, a więcej trzeba przekazać aluzją, drobnym gestem, milczeniem. W "Legend" tego nie zdołał uczynić i dlatego Reggie jest postacią mało ciekawą.
Usuń