Ricki and the Flash (2015)
Interesujące. Widzę, że w amerykańskim kinie pojawiło się nowe zjawisko. Polega ono na opowiadaniu pokrzepiających i optymistycznych historii o przegrywaniu, o rozczarowaniu i rozwianych marzeniach. "Nigdy nie jest za późno" to kolejny w ostatnim czasie film, który wyraźnie mówi, że ci, którzy idą za głosem serca i snów, przegrywają życie, że roztrwonili potencjał, unieszczęśliwili siebie i inny. Ale i tak powinniśmy się cieszyć tym, co się ma, prostymi rzeczami i pogodzić się z tym, że życie to stracona sprawa.
Bardzo "radosne" przesłanie, prawda? Ale film jest tak poprowadzony, że naprawdę brzmi to optymistycznie. A koniec jest kwintesencją amerykańskiego happy-endu, choć przecież tylko młoda para ma powodu do radości, bo jeszcze nie myślą o rozwodzie i rozstaniu. To przedziwne połączenie rezygnacji i akceptacji ponurego losu bardzo mnie zaciekawiło. Niestety nic więcej. "Nigdy nie jest za późno" jest bowiem tak naiwnie łopatologicznym dziełem, jak to sugeruje polski tytuł (który jest o wiele bardziej "szczery" od tytułu oryginalnego).
Ale nawet prosta niczym cep konstrukcja fabuły nie przeszkadzałaby mi aż tak bardzo, gdyby Jonathan Demme postarał się podać ją w ciekawy sposób. Tymczasem chwilami trudno było mi uwierzyć w to, co widziałem na ekranie. Wzorcową jest tu scena przyjazdu Ricki/Lindy do domu eksmęża. Kiedy wychodzi z taksówki widzimy byłego w drzwiach. I nagle mamy szybki zoom na niego. Na ten widok oczy zrobiły mi się wielkie jak spodki. Takiego zabiegu spodziewałbym się po komedii, która dodatkowo chce się naśmiewać z telewizyjnych oper mydlanych. Tu robiło to tak absurdalne wrażenie, że chwilę zajęło mi otrząśnięcie się z szoku. A takich zgrzytów jest w filmie – niestety – znacznie więcej.
"Nigdy nie jest za późno" nie powala też aktorsko. Streep gra jak zawsze. Zaś Mamie Gummer stara się, jak może, ale jej wysiłki na niewiele się zdają, ponieważ reżyser nie potrafił swoich aktorów w pełni wykorzystać. Dlatego też nie ma tu pełnokrwistych dramatów, a chemia pomiędzy aktorami jest czymś ulotny, pojawia się na kilka sekund i znika na całe minuty. Całość mocno na tym traci. Reszta obsady, choć całkiem znana, to w zasadzie tylko statyści. Ich potencjał został z całą obojętnością zmarnowany/
Ocena: 5
Bardzo "radosne" przesłanie, prawda? Ale film jest tak poprowadzony, że naprawdę brzmi to optymistycznie. A koniec jest kwintesencją amerykańskiego happy-endu, choć przecież tylko młoda para ma powodu do radości, bo jeszcze nie myślą o rozwodzie i rozstaniu. To przedziwne połączenie rezygnacji i akceptacji ponurego losu bardzo mnie zaciekawiło. Niestety nic więcej. "Nigdy nie jest za późno" jest bowiem tak naiwnie łopatologicznym dziełem, jak to sugeruje polski tytuł (który jest o wiele bardziej "szczery" od tytułu oryginalnego).
Ale nawet prosta niczym cep konstrukcja fabuły nie przeszkadzałaby mi aż tak bardzo, gdyby Jonathan Demme postarał się podać ją w ciekawy sposób. Tymczasem chwilami trudno było mi uwierzyć w to, co widziałem na ekranie. Wzorcową jest tu scena przyjazdu Ricki/Lindy do domu eksmęża. Kiedy wychodzi z taksówki widzimy byłego w drzwiach. I nagle mamy szybki zoom na niego. Na ten widok oczy zrobiły mi się wielkie jak spodki. Takiego zabiegu spodziewałbym się po komedii, która dodatkowo chce się naśmiewać z telewizyjnych oper mydlanych. Tu robiło to tak absurdalne wrażenie, że chwilę zajęło mi otrząśnięcie się z szoku. A takich zgrzytów jest w filmie – niestety – znacznie więcej.
"Nigdy nie jest za późno" nie powala też aktorsko. Streep gra jak zawsze. Zaś Mamie Gummer stara się, jak może, ale jej wysiłki na niewiele się zdają, ponieważ reżyser nie potrafił swoich aktorów w pełni wykorzystać. Dlatego też nie ma tu pełnokrwistych dramatów, a chemia pomiędzy aktorami jest czymś ulotny, pojawia się na kilka sekund i znika na całe minuty. Całość mocno na tym traci. Reszta obsady, choć całkiem znana, to w zasadzie tylko statyści. Ich potencjał został z całą obojętnością zmarnowany/
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz