Crimson Peak (2015)
Guillermo del Toro nakręcił film, który nie miał prawa powstać. "Crimson Peak" to ekstrawagancka produkcja, która wykorzystuje budżet nie z myślą o sprzedaży biletów, lecz do urzeczywistnienia wizji reżysera. Jest to rzecz barokowa, efekciarska, gdzie rozmach ma większe znaczenie niż treść (ze wszech miar idiotyczna). Z tego też powodu film kojarzy mi się z "Jupiter: Intronizacja". Dokładnie tak samo postąpili Wachowscy tworząc swoje rozdmuchane widowisko.
O ile jednak "Jupiter" porwało mnie swoją operowo-kiczowatą formą, o tyle ciężka i wystudiowana poza "Crimson Peak" kompletnie do mnie nie przemówiła. Wynika to z tego, że del Toro choć dokładnie skopiował literę gotyckiej opowieści, to nie był w stanie tchnąć w film jej ducha. "Crimson Peak" został stworzony według bardzo klasycznego wzorca. Odwołuje się do filmów z lat 30. i 40. Del Toro zachowuje wizualny język i symbole, ale korzysta z wolności, jaką daje brak Kodeksu Haysa. I w tym tkwi problem. Język kina sprzed prawie wieku był wynikiem cenzorskich restrykcji. Obraz musiał więcej informacji przekazywać widzowi. W dyskretny a zarazem niezwykle sugestywny sposób trzeba było pokazać mroczne namiętności, niezdrowe popędy, archetypiczne kompleksy. Duch, co zresztą zostaje wyłożone na początku filmu wprost, jest tylko metaforą. I del Toro język ten doskonale zna, a dokładniej idealnie wykuł jego słownik.
Ale to nie wystarcza, trzeba jeszcze orientować się w niepisanych regułach wypowiedzi, które wskazują co, kiedy i jak należy mówić. A tego del Toro już nie potrafił. Dlatego też wszystko co mówi pozbawione jest drugiego (tego istotniejszego) znaczenia, a staje się jedynie stylizacją, elementem dekoracyjnym. Del Toro całą uwagę skupił na wizualizacjach. Pieczołowicie więc odtwarza pracę instalacji hydraulicznej. Bawi się efektami specjalnymi rozmnażając byty astralne. Kostiumy rodem z XIX-wiecznego romansu łączy z ukazaną wprost przemocą typową dla kina przełomu XX i XXI wieku.
Takie estetyzacje szybko się jednak nudzą i łatwo ujawniają brak głębszej treści. Bo sama fabuła jest tu szczytem kretynizmu. A dodatkowo została bardzo źle zagrana, choć paradoksalnie mój zarzut wynika z tego, że główni aktorzy starają się grać za bardzo. I Hiddleston i Chastain zachowują się tak, jakby byli na deskach Teatru Narodowego i nie występowali w "Crimson Peak" a co najmniej w "Hamlecie" czy "Salome". Działa to bardzo niekorzystnie, dodaje bowiem więcej pompy i bufonady widowisku, które już i tak jest ciężkie i fabularnie nieporadne za sprawą fiksacji reżysera na stronie wizualnej. Wasikowska wypada odrobinę lepiej, ale tylko dlatego, że po prostu jest gorszą aktorką i nie potrafiła wznieść się na podobne wyżyny scenicznych popisów.
Gdyby nie krwawe sceny przemocy, to film niczym nie byłby w stanie mnie zainteresować.
Ocena: 3
O ile jednak "Jupiter" porwało mnie swoją operowo-kiczowatą formą, o tyle ciężka i wystudiowana poza "Crimson Peak" kompletnie do mnie nie przemówiła. Wynika to z tego, że del Toro choć dokładnie skopiował literę gotyckiej opowieści, to nie był w stanie tchnąć w film jej ducha. "Crimson Peak" został stworzony według bardzo klasycznego wzorca. Odwołuje się do filmów z lat 30. i 40. Del Toro zachowuje wizualny język i symbole, ale korzysta z wolności, jaką daje brak Kodeksu Haysa. I w tym tkwi problem. Język kina sprzed prawie wieku był wynikiem cenzorskich restrykcji. Obraz musiał więcej informacji przekazywać widzowi. W dyskretny a zarazem niezwykle sugestywny sposób trzeba było pokazać mroczne namiętności, niezdrowe popędy, archetypiczne kompleksy. Duch, co zresztą zostaje wyłożone na początku filmu wprost, jest tylko metaforą. I del Toro język ten doskonale zna, a dokładniej idealnie wykuł jego słownik.
Ale to nie wystarcza, trzeba jeszcze orientować się w niepisanych regułach wypowiedzi, które wskazują co, kiedy i jak należy mówić. A tego del Toro już nie potrafił. Dlatego też wszystko co mówi pozbawione jest drugiego (tego istotniejszego) znaczenia, a staje się jedynie stylizacją, elementem dekoracyjnym. Del Toro całą uwagę skupił na wizualizacjach. Pieczołowicie więc odtwarza pracę instalacji hydraulicznej. Bawi się efektami specjalnymi rozmnażając byty astralne. Kostiumy rodem z XIX-wiecznego romansu łączy z ukazaną wprost przemocą typową dla kina przełomu XX i XXI wieku.
Takie estetyzacje szybko się jednak nudzą i łatwo ujawniają brak głębszej treści. Bo sama fabuła jest tu szczytem kretynizmu. A dodatkowo została bardzo źle zagrana, choć paradoksalnie mój zarzut wynika z tego, że główni aktorzy starają się grać za bardzo. I Hiddleston i Chastain zachowują się tak, jakby byli na deskach Teatru Narodowego i nie występowali w "Crimson Peak" a co najmniej w "Hamlecie" czy "Salome". Działa to bardzo niekorzystnie, dodaje bowiem więcej pompy i bufonady widowisku, które już i tak jest ciężkie i fabularnie nieporadne za sprawą fiksacji reżysera na stronie wizualnej. Wasikowska wypada odrobinę lepiej, ale tylko dlatego, że po prostu jest gorszą aktorką i nie potrafiła wznieść się na podobne wyżyny scenicznych popisów.
Gdyby nie krwawe sceny przemocy, to film niczym nie byłby w stanie mnie zainteresować.
Ocena: 3
Im więcej czasu minęło od seansu, tym bardziej mnie ten film wkurza :) Bardzo fajna recenzja i z większością się zgadzam (bo na przykład Chastain mi się podobała). Ty jak zwykle jesteś bardziej surowy :P Ale to dobrze. De Toro powinien być porządnie wychłostany przez widzów, którzy mają dość wycieczek po jego wystawach z pięknymi obrazami :)
OdpowiedzUsuńJa lubię Chastain, ale ta rola jest strasznie podobna do tego, jak grała w "Salome" Pacino
Usuń