Efterskalv (2015)
W swoim pierwszym pełnometrażowym filmie fabularnym Magnus von Horn pokazał jak niewiele sensu ma idea więzienia. W zamyśle człowiek idzie tam odbyć karę, a po jej zakończeniu powinniśmy zapomnieć o tym, co było. Ale więzienie niczego nie naprawia, w niczym nie pomaga, zamraża jedynie ból, cierpienie, wściekłość i strach. Kiedy więc człowiek wychodzi na wolność, pozornie zabliźnione rany rozrywane są na nowo. Nie da się narzuconymi przez system formami zachowania wymusić na ludziach porzucenie samych siebie. Nie można pójść na skróty, gdy w grę wchodzi cierpienie duszy. Nie da się uniknąć "próby ognia", bolesnego rozliczenia z przeszłością i ekspresji wszystkich emocji, nawet najbardziej negatywnych.
Powyższą prawdę poznajemy na przykładzie Johna. Chłopak właśnie opuścił dom poprawczy i w teorii gotowy jest wrócić do społeczeństwa, które z kolei zobowiązane jest mu dać drugą szansę, skoro karę odbył. Ale jego zbrodnia jest monstrualna. On sam mógł pewnie próbować ją przepracować. Jeśli tak się działo, to miało miejsce w warunkach zamknięcia, co niewiele ma wspólnego z prawdziwym życiem. Chłopak jest więc nieprzygotowany na radzenie sobie z wyzwaniem, jakie stanowi poczucie winy, dystans rodziny i jawna wrogość otoczenia. Tłamsi więc wszystko w sobie, zapominając, że właśnie takie postępowanie kiedyś doprowadziło go do wyroku skazującego.
Ale na Johna nie jest też gotowa społeczność. Matka ofiary, koledzy ze szkoły - sam widok Johna budzi w nich strach, a ten często przeradza się agresję. Emocje, które gdzieś tam ropiały wciśnięte głęboko do nieświadomości, teraz dochodzą do głosu. Konfrontacja jest nieunikniona. (Ba, ona stanowi naturalny proces, który więzienie w zamyśle miało wyeliminować.) Pozostaje tylko pytanie, jak poważne będą jej efekty.
"Intruz" to film intrygujący. Przywodzi na myśl "Mimowolnie" czy "Zjazd absolwentów". Z jednym wyjątkiem. Tamte filmy stały mocno na swoich nogach, tymczasem "Intruz" sprawia wrażenie kopii. Wygląda to tak, jakby twórcy mieli w głowie to, jakim nie chcą żeby ich film był i żeby to osiągnąć, postanowili inspirować się (i to mocno) kinematografią skandynawską. W efekcie "Intruz" zamiast być autonomicznym dziełem, staje się almanachem narracyjnych rozwiązań stosowanych po północnej stronie Bałtyku. Reżyser dobrze zdefiniował punkty kluczowe tamtejszej kinematografii. Problem polega na tym, że nie do końca umiejętnie się swoją wiedzą posługuje. Widać to chociażby w zbyt długich sekwencjach, które minimalizm i surowość narracyjną zmieniają w męczący brak oryginalności.
Nie do końca przekonał mnie też Ulrik Munther w roli głównej. Ja wiem, że jego twarz cherubinka ma stanowić wyraźną kontrę do rzeczy, które grany przez niego bohater uczynił. Ale młody aktor nie przekonuje mnie swoją grą. Brak mu doświadczenia niezbędnego do zagrania spolegliwą postać o bardzo mocnym akcencie psychopatycznym. W efekcie Munther nie wyważył poszczególnych elementów charakteru swojego bohatera. John jest postacią nierówno zagraną, a przez to mało przekonującą. Owszem, ma kilka niezłych momentów (szczególnie w ostatnim akcie), ale nie zmieniły one za bardzo mojej opinii o filmie.
Ocena:6
Powyższą prawdę poznajemy na przykładzie Johna. Chłopak właśnie opuścił dom poprawczy i w teorii gotowy jest wrócić do społeczeństwa, które z kolei zobowiązane jest mu dać drugą szansę, skoro karę odbył. Ale jego zbrodnia jest monstrualna. On sam mógł pewnie próbować ją przepracować. Jeśli tak się działo, to miało miejsce w warunkach zamknięcia, co niewiele ma wspólnego z prawdziwym życiem. Chłopak jest więc nieprzygotowany na radzenie sobie z wyzwaniem, jakie stanowi poczucie winy, dystans rodziny i jawna wrogość otoczenia. Tłamsi więc wszystko w sobie, zapominając, że właśnie takie postępowanie kiedyś doprowadziło go do wyroku skazującego.
Ale na Johna nie jest też gotowa społeczność. Matka ofiary, koledzy ze szkoły - sam widok Johna budzi w nich strach, a ten często przeradza się agresję. Emocje, które gdzieś tam ropiały wciśnięte głęboko do nieświadomości, teraz dochodzą do głosu. Konfrontacja jest nieunikniona. (Ba, ona stanowi naturalny proces, który więzienie w zamyśle miało wyeliminować.) Pozostaje tylko pytanie, jak poważne będą jej efekty.
"Intruz" to film intrygujący. Przywodzi na myśl "Mimowolnie" czy "Zjazd absolwentów". Z jednym wyjątkiem. Tamte filmy stały mocno na swoich nogach, tymczasem "Intruz" sprawia wrażenie kopii. Wygląda to tak, jakby twórcy mieli w głowie to, jakim nie chcą żeby ich film był i żeby to osiągnąć, postanowili inspirować się (i to mocno) kinematografią skandynawską. W efekcie "Intruz" zamiast być autonomicznym dziełem, staje się almanachem narracyjnych rozwiązań stosowanych po północnej stronie Bałtyku. Reżyser dobrze zdefiniował punkty kluczowe tamtejszej kinematografii. Problem polega na tym, że nie do końca umiejętnie się swoją wiedzą posługuje. Widać to chociażby w zbyt długich sekwencjach, które minimalizm i surowość narracyjną zmieniają w męczący brak oryginalności.
Nie do końca przekonał mnie też Ulrik Munther w roli głównej. Ja wiem, że jego twarz cherubinka ma stanowić wyraźną kontrę do rzeczy, które grany przez niego bohater uczynił. Ale młody aktor nie przekonuje mnie swoją grą. Brak mu doświadczenia niezbędnego do zagrania spolegliwą postać o bardzo mocnym akcencie psychopatycznym. W efekcie Munther nie wyważył poszczególnych elementów charakteru swojego bohatera. John jest postacią nierówno zagraną, a przez to mało przekonującą. Owszem, ma kilka niezłych momentów (szczególnie w ostatnim akcie), ale nie zmieniły one za bardzo mojej opinii o filmie.
Ocena:6
Komentarze
Prześlij komentarz