Git (2015)
"Git" należy do tej grupy filmów, które budzą mój największy dyskomfort. Głównie ze względu na rozdźwięk pomiędzy intencjami twórców a wykonaniem.
Wielokrotnie pisałem na blogu, że większe znaczenie ma dla mnie autentyczna pasja, że najbardziej irytują mnie ci twórcy, którzy nadymają się na Artystów przed duże "A", zaś swoje filmy uznają nie za opowieści ale za dzieła sztuki o głębokich pokładach interpretacyjnych. I Kamil Szymański przekonał mnie, że nie jest pretensjonalnym twórcą o niepomiernie rozwiniętym ego. "Git" sprawia wrażenie filmu zrodzonego z autentycznej pasji i miłości do kina.
Niestety. W tym przypadku to nie wystarczyło, bym mógł zignorować to, co działo się na ekranie. A dzieje się tam wiele, szkoda jednak, że prawie wszystko nie wypada tak, jak powinno. Szymański nie potrafił wyrwać się z więzienia polskiej filozofii kręcenia filmów. Dlatego też "Git" jest teatralny w najgorszy z możliwych sposobów. Już pierwsze sceny zmroziły mi krew w żyłach. Oto dziennikarka przekazuje wiadomości. Możliwe, że na Śląsku w taki sposób są one prezentowane, ale ja nigdy w życiu czegoś takiego w żadnej stacji telewizyjnej nie widziałem. Jej tembr głosu, intonacja, tempo, akcentowanie, dosłownie wszystko wskazywało na to, że deklamuje początek "Pana Tadeusza", tyle że słowa "Litwo, ojczyzno moja..." zastąpiła tekstem o powodzi we Wrocławiu. To było tak absurdalne, że nawet w filmie eksperymentalnym reżyser musiałby się mocno natrudzić, by to zadziałało. A przecież "Git" nie jest wideo-artem.
Później nie jest wcale lepiej. Jedyną "atrakcją" filmu jest grypsera. Ale twórcy osiągnęli tylko tyle, że udowodnili, iż nauczenie się języka "ludzi" nie wystarcza. "Git" nie ma za grosz autentyzmu, ponieważ grypsujący pozostają aktorami. Żaden więzień nie zachowałby się w taki sposób (chodzi mi tu znów głównie o intonację, tempo mówienia), jak zostało to tu pokazane. Chętnie poznałbym reakcję prawdziwych więźniów. Sądzę, że albo by film wyśmiali albo też poczuliby się śmiertelnie obrażeni.
Swoją drogą oglądając film zacząłem się zastanawiać nad tym, że teatr i grypsowanie jednak mogłoby się sprawdzić. Ale tylko w eksperymencie podobnym do tego, jaki zrobili bracia Taviani w "Cezar musi umrzeć". Chętnie posłuchałbym na przykład "Makbeta" deklamowanego grypserą.
Ocena: 2
Wielokrotnie pisałem na blogu, że większe znaczenie ma dla mnie autentyczna pasja, że najbardziej irytują mnie ci twórcy, którzy nadymają się na Artystów przed duże "A", zaś swoje filmy uznają nie za opowieści ale za dzieła sztuki o głębokich pokładach interpretacyjnych. I Kamil Szymański przekonał mnie, że nie jest pretensjonalnym twórcą o niepomiernie rozwiniętym ego. "Git" sprawia wrażenie filmu zrodzonego z autentycznej pasji i miłości do kina.
Niestety. W tym przypadku to nie wystarczyło, bym mógł zignorować to, co działo się na ekranie. A dzieje się tam wiele, szkoda jednak, że prawie wszystko nie wypada tak, jak powinno. Szymański nie potrafił wyrwać się z więzienia polskiej filozofii kręcenia filmów. Dlatego też "Git" jest teatralny w najgorszy z możliwych sposobów. Już pierwsze sceny zmroziły mi krew w żyłach. Oto dziennikarka przekazuje wiadomości. Możliwe, że na Śląsku w taki sposób są one prezentowane, ale ja nigdy w życiu czegoś takiego w żadnej stacji telewizyjnej nie widziałem. Jej tembr głosu, intonacja, tempo, akcentowanie, dosłownie wszystko wskazywało na to, że deklamuje początek "Pana Tadeusza", tyle że słowa "Litwo, ojczyzno moja..." zastąpiła tekstem o powodzi we Wrocławiu. To było tak absurdalne, że nawet w filmie eksperymentalnym reżyser musiałby się mocno natrudzić, by to zadziałało. A przecież "Git" nie jest wideo-artem.
Później nie jest wcale lepiej. Jedyną "atrakcją" filmu jest grypsera. Ale twórcy osiągnęli tylko tyle, że udowodnili, iż nauczenie się języka "ludzi" nie wystarcza. "Git" nie ma za grosz autentyzmu, ponieważ grypsujący pozostają aktorami. Żaden więzień nie zachowałby się w taki sposób (chodzi mi tu znów głównie o intonację, tempo mówienia), jak zostało to tu pokazane. Chętnie poznałbym reakcję prawdziwych więźniów. Sądzę, że albo by film wyśmiali albo też poczuliby się śmiertelnie obrażeni.
Swoją drogą oglądając film zacząłem się zastanawiać nad tym, że teatr i grypsowanie jednak mogłoby się sprawdzić. Ale tylko w eksperymencie podobnym do tego, jaki zrobili bracia Taviani w "Cezar musi umrzeć". Chętnie posłuchałbym na przykład "Makbeta" deklamowanego grypserą.
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz